niedziela, listopada 18, 2007

O sensie życia ukrytym w napalaniu i o tym, jak wyglądają wyjazdy na narty (a propos planowanego wyjazdu)

Rytm życia J-Pyszczka regulują cykle napalania się na różne rzeczy. Okresy napalenia trwają po kilka tygodni a wieńczy je sukces albo znudzenie tematyką. Jeśli napalenie kończy się sukcesem, to Pyszczek przeżywa wypalenie i pustkę egzystencjalną (takie Heglowskie: napalenie - wypalenie), a jeśli znudzeniem, to Pyszczek znajduje sobie kolejny powód do napalania. I tak w kółko, jakoś się ten Pyszczek toczy.

Ostatnie napalenie, na pracę, pieniążki, wszystko-robienie i wszystko-trzaskanie skończyło się J-owi znużeniem, a jego miejsce zajęły wyobrażenia wyjazdu na nartki na Sylwestra. Teraz Pyszczek napala się na śnieg i na Słowację. Przez jego małą J-głowę przelatują kolejne slajdy z dotychczasowych nartek z R-Pyszczkiem, pysznych i niezapomnianych, okraszonych smaczkiem prawdziwej dorobkiewiczowskiej narciarskiej subkultury.

Wszystkim tym, którzy się z Pyszczkami na nartki wybierają (oby się koniec końców wybrali!), J- dedykuje zajawkę tego, jak taki dzień z życia narciarza w Oszczadnicy wygląda.

Wstaje się o siódmej rano, z entuzjazmem i z radością na perspektywę zjeżdżania po świeżo-wyratrakowanych stokach. Pyszczki w ogóle to wstają z radością tylko jak są na nartkach. Wychodzi się rano na 10-stopniowy mróz i czekając na przystanku na skibusa, wystawia się mordkę na słoneczko, żeby nie dopuścić, brońboże, do powstania pogoglowej bladości pomiędzy nosem a czołem, murowanej na południowych stokach Wielkiej Raczy.

Skibus przyjeżdża wypchany na full, warszawskimi rodzinkami z warszawskimi dziećmi w salomonach od góry do dołu, bratysławskimi rodzinkami z bratysławskimi dziećmi w sprzętach z go-sportu, nastoletnimi amatorkami białego szaleństwa poprawiającymi przed wyjściem na stok makijaż. Ale trzeba się wepchać, nie ma boli, bo na stok trzeba jakoś dojechać, po drodze można za to wysłuchać refleksji tatusiów usportowionych wymieniających między sobą wrażenia z nakładania łańcuchów na swoje lanosy - nielanosy, beemki - niebeemki, z montażu relingów, z montażu uchwytów na narty i z rowiązywania wszelkich innych zimowych bolączek ojca rodziny.

Jak śnieg w nocy spadnie, to za parkingiem P3 skibus staje i czeka, aż płóg udrożni przejazd do wyciągu. Niebywała atrakcja: 40 minut wśród wkurwionych hanysów, warszawiaków i bratysławiaków, którzy przyjechali tutaj na narty, a nie żeby stać w skibusie i niech ich ten cieć wypuści, to oni sobie szybciej dojdą do wyciągu sami, na nogach, a poza tym to trzeba było jechać na Dedovkę a nie na Laliky, na Dedovkę zawsze jest droga przejezdna, a na Laliky to już nigdy więcej, panie, nigdy więcej.

A potem się robi kolejka trzech skibusów po skipass - trzeba w kolejce stanąć, a jak przyjdze co do czego, robić głupie miny przed kamerą, która robi skipassowe zdjęcia.

A potem staje się w kolejce na wyciąg: szkółki narciarskie, które wpychają się bocznym przejściem, bramka VIP, która zbiera dwa razy tyle punktów, co zwykła bramka, i dzieci małe hanyskie, warszawskie i bratysławskie i tutejsze, co nie muszą kasować skipassu, bo mieszczą się pod bramką, tylko niech matka zdejmie ci synu kask, bo znowu utkniesz, i syn utyka i cała kolejka oczywiście stoi, amatorzy białego szaleństwa depczą sobie po nartach, uważaj pedale, depczesz mi po nartach, "już kiedyś, wyobraź sobie, patrzę w domu, a tu znaczek atomika mi się starł, przez tych pedałów właśnie, co depczą po nartach", uwagi wymieniane na stronie, wreszcie synek się odtyka, wyłazi spod bramki cholernej, dziesięć krzesełek pojechało pustych, a teraz zamiast siadać, jak leci, to czekają te hanysy i warszawiaki cholerne, na Grażynę, na Gerarda, "Grażyna, jedziesz z nami? To czekamy!", ale Grażyna czeka na Heńka, "A Gerard kaj? Kaj jyz wujek?" "Wujek, wujek chodź z nami siądziesz, pojedziesz z nami!" A wujek zapił już wczoraj, nie dojechał, gdzie jest wujek, czekają amatorzy śniegu na wujka, a krzesełka jadą puste, temperatura kolejki rośnie, jedź pan już kurde, a nie, że pan blokujesz, no to niech pan przepuści żonę, Zdiśka! chodź, pan cię przepuści! Jak już siądą, jak już ruszy, to zaraz się zatrzymuje, bo Zdiśce źle się siadło. Ale Miki i Andżela, co wyjechali pierwsi, już zdążyli zjechać, chociaż Patrycja z Sylwią jeszcze stoją, no to Miki, Miki, Andżela, kurwa, chodźcie, zajęłyśmy wam, Miki z Andżelą przepychają się przez tłumy, już siódmy skibus dojechał, tumy walą do kolejki, ale Miki z Andżelą dają, dawaj dawaj, po nartach, bokiem, na kucki, dosuwają, doślizgują się do Sylwii, do Patrcyji, siema, siema, jak było, zaje trasa, zaje stok, zaje krzesełka, dawajcie jeszcze raz, dajemy?, dajemy na górę, na czarną, hej! zaje, zaje, jedziemy...

Ale nie ma to tamto, że wspaniale i entuzjazm, bo z hotelu w połowie stoku cuchnie stołówką. Trzeba się modlić, żeby tym razem krzesełka nie stanęły nad kominem, ale stają, jak zawsze, zawsze Pyszczkom nad cholernym kominem staną, no to trudno, no to czas na palenie w rękawiczkach, żeby nie czuć pomidorówy.

Wreszcie jest się na górze i widzi się ten boski widok i już chciałoby się zjeżdżać, ale trzeba najpierw podjąć decyzję: w którą stronę jechać? Czy 3 kilometry czerwonej trasy na Laliky, bo na Dedovce są przecież potężne kolejki, czy półtora przez choinki na poślednie krzesełka, a może jednak na Laliky - tam krzesełka lepsze są, bo sześcioosobowe i pokonują różnicę wzniesień w niecałe 10 minut.

 


O dwunastej, zanim hanysy, warszawiaki i bartysławiaki zejdą na obiad i stoki zrobią się puste, trzeba się wbić na obiad do schroniska. Schronisko jest na samym szczycie, rytuał omiatania butów przed wejściem, mimo to w środku śnieg wbija się w wykładziny, zapach papierosów i piwa dziesięcioleci narciarskich sezonów, ciepło elektrycznych grzejników, na których suszą się czapki, szaliki, rękawiczki z całego turnusu, kotlecik schabowy na obiad i po piwku, i za dwadzieścia złotych człowiek ma potąd, ale jeszcze trzeba siku po tym piwie, każdy musi siku, do kibla kolejka, a zajdź tam po tych kaflach, po schodach, w butach plastikowych, na łydkach pod kątem do przodu, zdejmij ocieplacze, rajtuzy, dziesięć warstw majtek i odsikaj się, żeby jeszcze szelki do muszli nie wpadły, nie jest to takie, panie, proste, a Gerard, co już dojechał, skacowany, to już w ogóle nie daje rady, "Wujek se cały kombinezon salomona obsikał!", krzyczą hanyskie dzieci.

Po obiadku znów na stok, hanysy, warszawiaki, bartysławiaki szturmują wtedy schronisko, a Pyszczki cieszą się jak głupie, że jakie to one mądre, że wcześniej poszły, a teraz cały stok dla nich. I zjeżdżają, do czwartej, choć po trzeciej już się muldy robią, ale Pyszczki wiedzą, że za dziesięć czwarta po niebieskiej zjeżdża ratrak, potem można za ratrakiem, świeże pasy, karwingowe łuki na równym zakreślać, ale na końcu trzeba uważać, po szkółka pięciolatków zjeżdża całą ferajną, stoją gówniarze w pługach na najbardziej stromym kawałku, ratrak jedzie, Ola, Tomek, zjedźcie na prawo, szybko, na prawo, ale gdzie jest prawo?, gdzie jest lewo?, skąd ma Ola, Tomek, w tym wieku wiedzieć, poza tym stromo, no to zator, ratrak stoi, dzieci stoją, pan od szkółki podchodzi na górę, żeby Olę, Tomka wziąć, ale co może jeden pan od szkółki na tyle dzieci, wszystkie stoją, bo stromo, bo ratrak, to już Pyszczki wiedzą, że dziesiątego zjazdu nie zrobią, bo zaraz zamykają wyciąg.

A potem znów się czeka na skibus, ale ten szybko przyjeżdża, człowiek wsiada pierwszy, to nawet zajmie miejsce siedzące, i tak zresztą wszystkie hanysy i warszawiaki wysiądą przy parkingu P3, najwyższym, bo oni autami jeżdżą, a nie jak Pyszczki, znowu się cieszą jak głupie, że one to skibusem na sam dół, o nic się nie muszą martwić, piwa się mogą napić, butów nie muszą przebierać.

A potem odwiedza się sklep słowackiej sieci Jednota i kupuje się dużo piwa, keltów, staropramenów, świetlych bażantów i ćmawych kozielów, plus lokalny rizling, najlepszy - nitrzańskie knieża.

Po nartkach człowiek spocony, więc bierze się prysznic i wskakuje się w dżinsy, a potem już do wieczora, do późnej nocy - główna atrakcja słowackiej kultury: picie piwa i oglądanie jednotki, slovenskiej televizie. Najlepsze jest zgadywanie odpowiedzi w milionerach i w jednym z dziesięciu, R-Pyszczek bije faworytkę Petrę Matejovą na łeb, na szyję, a o dwudziestej lecą noviny, to Pyszczki przynajmniej wiedzą, co się w świecie dzieje. O dziesiątej, jest się już zmęczonym, trzeba się położyć spać, żeby następnego dnia wstać jeszcze wcześniej, niż tym razem, żeby być na stoku przed tymi wszystkimi hanysami, warszawiakami i bartysławiakami... Taki punkt honoru, obiekt napalania, nieosiągnięty przez cały wyjazd: zdążyć na pierwszego skibusa.

I tak się toczy, aż się znudzi, albo aż się na tego pierwszego skibusa wreszcie wstanie...

wtorek, listopada 13, 2007

O tym, jak J-Pyszczka rekrutowano, twierdzeniu Goedla i roszczeniowej postawie

Tym razem będzie historia, którą J-Pyszczek opowiadał już setki razy różnym swoim krewnym i znajomym. Ale że zawsze niechcący pomijał jakieś istotne szczegóły, tutaj przedstawi ja z pełną uwagą dla detalu.

A było to tak: R-Pyszczek znalazł sobie bardzo sensowną pracę w swojej niszy programistycznej. Pisze w pajtonie, siedzi przed komputerem, do tego mają mu podobno płacić jakieś sensowne pieniądze. J- postanowił więc, że on też. Wysyłał więc cefałki tu i ówdzie, między innymi do firmy będącej Googlem na miarę Mokotowa.

Po niedługim czasie od wysłania oferty Gógiel z Mokotowa odezwał się do J-Pyszczka celem zaproszenia go na rozmowę. J- poszedł, a jakże, ubrawszy się w swoje wyczesane szwedy z liwajsa, z nastawieniem, że nigdy nic nie wiadomo, ale może i coś wypali.

Okazało się, że J-a nie chcą tam na stanowisko, na które aplikował, ale na inne, do działu koordynacji projektu. Tym większe uradowanie J-Pyszczka - znaczy, że przeczytali cefałkę, a właściwie wypałeniony przez J-a kwestionariusz na stronie firmy, którego sztampowość spełniała wszekie standardy wyznaczone przez specjalistów hjuman risorses z gazety pracy.

Podczas rozmowy pytano J-a o to, jaką jest osobą ("Proszę nam powiedzieć, w dwóch zdaniach, jaka pani jest, ale nie jako pani, tylko jako osoba"), co to jest lambda ("- Ale chodzi o grecką literę?", "- Nie, o lambdę w programie pyton"), i o to, co umie z algebry, w szczególności, czy umie liczyć eigenwektory. Było miło, ale zapowiedziano Pyszczkowi, że będzie musiał rozwiązać zadanie.

Po kilku dniach J- dostał zadanie: napisać, do czego służą wektory i wartości własne endomorfizmów. Pyszczek nie jest leszcz, więc wziął wysmażył pedeefa o wektorach i wartościach, zrobił nawet własny rysunek do tego, i wysłał. Dostał odpowiedź, że prezes zaprasza na kolejną rozmowę.

Pyszczek się podjarał okropnie (błąd), wygóglował prezesa, dowiedział się, że prezes interesuje się logiką matematyczną i pisywał artykuły do zagranicznych naukowych żurnali; Pyszczek zakupił więc sobie w rezerwacie żakiecik i poszedł. Prezes okazał się być geekiem jak z hasła encyklopedycznego, choć do Larry'ego było mu daleko, ale Pyszczek takich lubi, więc nawet mu się spodobał.

Na początku rozmowy prezes pytał Pyszczka o twierdzenie Goedla, o to, co to jest logika formalna, o przewidywaną tematykę doktoratu i o to, jak sobie wyobraża łączenie pracy naukowej z pracą zawodową tak zwaną. A potem powiedział, że tak naprawdę, to chodzi o inne stanowisko - o kwatermistrza od trudniejszych rzeczy, czyli, jak to się zwie w żargonie, o realizację projektów zewnętrznych.

I teraz wychodzi na to, że J- jest typowy przedstawiciel pokolenia roszczeniowców. Bo nie cieszy się, jak głupi, że chcą mu dać robotę, więc trzeba brać, tylko zastanawia się i analizuje: czy mu się spodoba, czy go będzie satysfakcjonować, czy za taką kasę nie szkoda wajchy i czy będzie miał możliwości rozwoju. I czy przy realizacji projektów zewnętrznych przyda mu się kiedyś wiedza, że jeśli arytmetyka jest niesprzeczna, to jest niezupełna.