wtorek, marca 04, 2008

O fuzji, czyli dlaczego nowe jest wrogiem starego

Pewnego dnia Jan Krzysztof Bielecki, dawny przywódca demokratycznych liberałów, a obecny prezes Pekao SA, zadumał się nad poranną kawą i wymyślił: "Połączmy dwa banki!" W ten sposób powstało słowo na literę f, które od kilku miesięcy kojarzy się J-Pyszczkowi z tonami makulatury, brakiem kontroli nad finansami i ogólnym dyskomfortem. Fuzja.

Fuzja Białowieskiego Banku z Żubrem, zwanego, nie wiedzieć z jakiej okazji, Pekao, oraz Banku Pracy i Higieny BPH to był od początku, uważa J-, poroniony pomysł. No bo jak to tak, łączyć bank zacofany o dziesięć pokoleń z bankiem na całkiem zaawansowanym poziomie rozwoju cywilizacyjnego? Ale chcieli, połączyli i teraz mają za swoje - rzesze niezadowolonych klientów, z J-Pyszczkiem w pierwszym szeregu.

J-przygoda z bankowością zaczęła się, kiedy miał lat trzynaście. Mamusia założyła mu konto-córkę w systemie BPH Sezam, takie konto dla dzieci, z kartą Visą Electron i limitem zakupów 200 złotych. Złote czasy! Ten słodki lansik na Visę w klasie i teatralne oburzenie, gdy po raz dziesiąty w sklepiku szkolnym mówili, że kartą płacić u nich nie można... Bezgotówkowe wycieczki na ciuchy z koleżanką... Konfiskata Visy za złe-prowadzenie-się przez Mamę... A potem sympatyczne panie z Banku-Który-Myśli-O-Tobie w oddziale na Świętojańskiej w Gdyni, do której to Pyszczek pojechał za nauką do internatu...

Tak tak, Bank Przemysłowo Handlowy to był całkiem fajny bank. Kody do przelewów wysyłał smsami, przechowywał historię transkacji online kilka lat wstecz i umożliwiał prognozy dochodów w ramach bankowości Sezam.

Teraz za to Pyszczka powitał Nowy Bank, Pekao-Cholera-Wie-Po-Co. Zacząć trzeba od tego, że Nowy Bank zdezaktywował mu kary płatnicze wydane przez BPH zanim jeszcze J- dostał nowe. Co śmieszniejsze, nowa Visa przyszła w rozklejonej kopercie, do tego na adres dawno nieaktualny. Pyszczek zastrzegł i czeka na nową - przyszła, po tygodniu, ale na PIN nie wiadomo, jak długo przyjdzie poczekać. Do tego, zdezaktywowali Pyszczkowi bankowość online. Otóż J- loguje się do Sezamu, który ałtsorsował jeszcze niedawno usługi e-bankowe Pekao, i co widzi? Nie masz żadnych rachunków! Kurka wodna, toż Pyszczek podał numer konta Ministrowi, żeby przelał stypendium, a Internet (on nie może się mylić!) mówi: nie masz takiego rachunku! Okazało się, że nagle, ni stąd ni zowąd, nie powiadomiwszy klientów, Pekao 24, czyli średniowieczny e-banking Bieleckiego przejął Pyszczka rachunek!

J- poszedł do swojego oddziału na Krakowskim, który kiedyś był eleganckim oddziałem BPH o domowej atmosferze, zapytać WTF. Panie nie kryły zdziwienia, że J- przychodzi w tej sprawie. "To nie dostała pani powiadomienia? Ani nowego loginu? No to wielu klientów się skarży... Ale złożymy nową dyspozycję i zaraz do pani przyślą login."

Pyszczek złożył nową dyspozycję, nie irytował się zbytnio, bo też babeczki teraz robią w jakimś DOSie na tych swoich komputerach, co chwilę im się to zawiesza i dostatecznie i tak są już wściekłe na Nowy Bank. Wszystko, w każdym razie było na dobrej drodze.

Tego samego dnia zadzwonił do Pyszczka pan z call-center Pekao, żeby wygenerować PIN. Pech chciał, że J ma dwa nazwiska: dokładnie nazywa się Jot Ka-Es. Pan dzwoni i pyta: czy rozmawiam z panią Jot Es? Pyszczek w pierwszym odruchu mówi, że owszem, że z Es, ale de facto, to z Ka-Es. Pan na to, że chciałby rozmawiać z Es. Pyszczek na to, że przecież jest Ka-Es i skąd ma wziąć samą gołą Jot Es? Na to pan przystąpił łaskawie do weryfikacji danych. Pyta się i pyta, a to o nazwisko panieńskie Matki J-Pyszczka, a to o imejl, a to o adresy wszelkie możliwe. J- podaje aktualne dane - i co się okazuje? Przykro mi, nnie przeszła pani weryfikacji danych - gdzieś się pani pomyliła. No to dawaj jeszcze raz: Pyszczek podaje po kolei. Nie ma szpaka, dane się nie zgadzają. Proszę wyjaśnić to w swoim oddziale.

Następnego dnia J- tup tup podreptał do swojego oddziału na Krakowskim i pyta po raz kolejny: WTF? Panie nie kryły zdziwienia. "Bo widzi pani, oni mają inną bazę dla call-centerów i pewnie mają pani stare dane." No owszem, ale przecież nazwisko Es to jest nowe nazwisko, jeśli już, to stare jest Ka! Ale sprawdźmy. Owszem, okazuje się, że wedle owej bazy J- mieszka na Targówku i nazywa się Jot Es. "Ale złoży pani jeszcze raz dyspozycję, wszystko się wyjaśni i zadzwonią do pani jeszcze raz."

J- złożył nową dyspozycję, nie irytował się zbytnio, bo i po co, skoro babeczki, niedość, że robią teraz w DOSie, to jeszcze muszą wydawać wszystkim klientom karty IKaeMki, bo wedle porcedur poronionego Pekao nie wystarczy, aby klient zidentyfikował się dowodem osobistym. Nie, klient musi posiadać jeszcze kawałek plastiku i wpisać se do komórki stutysięczny numer PIN (którego notabene nie można zmienić!), którym będzie się logował w kasie, aby sprawdzić stan konta. Sama karta płatnicza nie wystarczy - jakoś w BPH wystarczyła!

Tego samego dnia zadzwoniła do Pyszczka pani z call-center Pekao. I o co pyta? O to, czy rozmawia z panią Jot Es! "Z Ka-Es, do diabła ciężkiego!" "Acha, bo ja chciałam wygenerować nowy pin dla pani Jot Es..."

Teraz J- czeka, aż przyjdzie kasa, pospłaca wszelakie kredyty i debety i wraca do starego banku. Tam, gdzie są jeszcze (miejmy nadzieję), stare dane Pyszczka, jego stary numer konta i stare dobre bankowe obyczaje. Cóż z tego, że Pekao przysłało na niekatualny adres pięćdziesiąt ulotek o zaletach fuzji, skoro nie poinformowali o zmianach numerów kont, loginów do e-bankingu i utracie aktualności nowych kart? I cóż z tego, że każą się logować w banku jakąś kartą IKaeMką, skoro aby wykonać przelew internetem wystarczy podać kod z niezabezpieczonej niczym papierowej karty kodów jednorazowych, która przychodzi pocztą polską? Toż nawet w Inteligo takie karty są ze zdrapką!

Pointy nie będzie - jedyne co Pyszczka nachodzi, to wstręt do słowa "fuzja".

wtorek, lutego 12, 2008

O zimowej przygodzie z firmą na literę Gie i dlaczego, na Boga, SRE?

Tegoroczny sen zimowy w norce przerwała Pyszczkom nader niespodziewana przygoda. Każda przygoda jest niespodziewana (ex definitione), ale ta była nader, miała bowiem w sobie coś z Web-dwa-zerowej metafizyki.

Otóż pewnego grudniowego wieczoru, bodajże mikołajkowego, R-Pyszczek wybudził się z drzemki, włączył swój komputer, otworzył dżimejla i... ukazała mu się Matka Boska Krzemowa pod postacią dobrego zioma Billa z Mountain View. Bill pisał coś na kształt: "Siema! Jestem rekruterem dużej firmy na literę Gie, z produktów której (dobrze wiemy!) intensywnie korzystasz i tak se pomyśleliśmy tutaj z Larrym i Siergiejem, że może chciałbyś u nas pracować. To co? Może zadzwonię? Podaj czas."
R-, nie zawahawszy się przez moment, odpisał: "Spoko, ziom, dzwoń jeszcze teraz. "

Choć pora była u Pyszczków późna, Bill, który z racji dużej południkowej odległości dopiero zaczynał pracę, zadzwonił. Pytał R-a o bekgrałnd, o to, w czym czuje się najlepiej, kiedy skończy studia, kazał rozwiązywać zagadki algorytmiczne i dziwił się, że po filozofii R- wcale nie marzy o business-position w firmie na literę Gie. Trwało to ze czterdzieści minut, a R- spocił się od myślenia jak niemal Pudzian na siłowni.

Po kilku dniach Bill napisał kolejnego mejla, że on i inne ziomy z Doliny chcą iść dalej w rekrutment prosidżer. Że niebawem skontaktuje się z R-em jakiś paddy z hedkwatery w Dublinie i zaskedżuluje mu resztę rozmów.

Po kolejnych kilku dniach odezwał się Dżejson z Irlandii. Dżejson podjął decyzję, że będą rekrutować R-Pyszczka na stanowisko SRE, czyli na takiego machera, co to pisze programy do administrowania dużymi klastrami. Pal sześć, że R- nie za bardzo się czuje w administrowaniu, że nie za bardzo oni to tam w Lispie i Pythonie trzaskają, i że nie do końca SRE odpowiada kwalifikacjom R-a... ale dobra, niechaj i tak będzie.

Po jeszcze kilku dniach zadzwonił wieczorową porą Nik z Zurychu, jak to oni mówią - from Zurik. Najsampierw pytał R-a czym się różni stos od kolejki, co bardzo zdziwiło J-Pyszczka, wszak sam by nawet mógł odpowiedzieć. Ale potem Nik, złapawszy chemię z R-em, rozkręcił się na dobre i kazał mu podyktować kod do rozwiązania problemu znalezienia najkrótszej ścieżki w grafie słów takim, że dwa słowa są połączone jeżeli różnią się tylko jedną literą. R- myślał, i myślał, i pocił się, i podyktował, a na koniec, w akcie retaliacji, kazał przez ponad pół godziny opowiadać Nikowi o tym, jakie się ma profity, gdy się pracuje w Google Curyk.

I tu następuje lista samych wypasionych profitów, które niesamowicie nakręciły oba Pyszczki:
- dostaje się adres w domenie google.com. Czyli nie jakieś tam lamerstwo dla ludu na dżimejlu!
- dostaje się kopleksową obsługę firmy relokacyjnej i na koszt Wielkiego E-Babilonu można przewieźć pod Alpy wszystkie swoje książki;
- dostaje się 20% czasu na robienie własnych projektów na góglowych narzędziach;
- jeśli jest się wystarczająco fajnym, można występować w filmach takich, jak ten:

- robi się same "cool things" i to w towarzystwie, gdzie każdy jest smartnieszy od każdego! (jak to się ma do definicji porządku na zbiorach, Pyszczki wciąż nie rozkminiły);
- dostaje się hiperdługie i hiperpłatne urlopy ojcowskie i macierzyńskie;
- i wogle, dostaje się full gadżetów z logo firmy na Gie.

Po rozmowie z Nikiem odezwał się znów rekruter i kazał przygotować się na następną rozmowę - tym razem rozmowę przeprowadzi Łen z Mountain View. Łen okazała się być kobietą, a do tego słabo rozumiała R-a, najwyraźniej nie była nejtiwspikerką angielskiego. Zadawała proste pytania, typu "zdefiniuj iloczyn zbiorów" i sama nie wiedziała, czemu rekrutuje R-a akurat na SRE.

Po następnych kilku dniach odezwał się znów Dżejson, żeby powiedzieć, że rekrutment jest na dobrej drodze i zanim zaproszą R-a na onsajt interwju, musi pogadać z jednym jeszcze inżynierem, znów z miasta Zurik.
Czwarta rozmowa dotyczyła szacowania czasu wykonywania algorytmów do obsługi dużych baz danych na podstawie specyfikacji technicznej systemu. R- żałował bardzo, że nie miał kalkulatora, bo przeliczanie milionów sekund na tygodnie miało w sobie coś z masochistycznej rozrywki. Inżynier jednak również nie wiedział, dlaczego przepytuje R-a pod kątem SRE - kazali rozmawiać, to rozmawiał.

Po owej rozmowie nakręcone bardzo Pyszczki obmyślały strategię modernizacji Gógla. R- zobowiązał się zresztą, że kiedy już tylko tam będzie, zrobi J-Pyszczkowi przeszukiwanie RSS-ów w readerze, napisze sobie Gtalka pod Linuksa, naprawi kod do Analyticsa żeby był kompatybilny z Bloggerem i wiele, wiele innych rzeczy im tam ponaprawia.

Ale po kilku już dniach od tamtej rozmowy wiadomo: serwisy gógla będą ssały, tak jak ssą teraz, bo R-a w Zuryku nie chcą. I nie chcą, co gorsza, powiedzieć, dlaczego chcieli na SRE. Bill za to poprosił R-Pyszczka o zarekomendowanie nazwisk... Bądźcie więc zwarci i gotowi, drodzy Czytelnicy, bo nie wiecie, o kim R- szepnął Billowi słówko...

poniedziałek, grudnia 10, 2007

O tym, co chciałby znaleźć J- pod choinką

Tym razem wpis będzie mało uniwersalny. Pokapował się bowiem J-Pyszczek ostatnio, że trzeba by wziąć zrobić z blogu użytek i zawrzeć na nim łiszlist odnośnie do tego, co ma mu Mikołaj vel Dziadek Mróz aka Aniołek przynieść pod choinkę. Tradycja wszak tradycją i bez giftów święta obejść się nie mogą. No to po kolei, list do Mikołaja, wersja 2.0.

Drogi Święty Mikołaju!
Sorry, że tak po lamersku przez własnego bloga, zamiast bezpośrednio do Ciebie uderzyć, ale jakoś tak się składa, że nie mam Twojego profilu w swojej sieci na LinkedInie, na Facebooku jest Ciebie mnóstwo, a na gronie w ogóle nie masz profilu porządnego. Twój blog też nie przewiduje ujednoliconej formy kontaktu z odbiorcami Twoich usług, nie masz konta na gmailu - naprawdę, niełatwo się z Tobą skontaktować. Mam nadzieję, że wynajmujesz jednak od googla roboty, które kraulują sieć w poszukiwaniu takich blogaskowych listów do Świętego Mikołaja, jak ten.
Zatem mój łiszlist - z czegóż, gdzie i za ile dostępnego, pod choinką się ucieszę:

  1. Freya Arabella Nutmeg rozmiar 30G + majtki rozmiar S, cena ok. 240 zł
  2. Top z fiszbinami i zapięciem, rozmiar 30GG, cena od 22 GBP
  3. Kindle - czyli to dla J-Pyszczka, czym dla jego siostry jest Ipod, już od 400 USD
  4. Kozaki na wysokim obcasie (ważne, bo chodzi o to, aby pasowały do moich szwedów) marki Bronx, rozmiar 38, już od 200 zł. Model Gillian, model Florry albo model Gitta.
  5. Radio samochodowe koniecznie z wejściem USB, marka obojętna,  cena od 250 zł
  6. Przenośny twardy dysk zewnętrzny na USB, cena od 230 zł
  7. A do dysku koniecznie futerał, żeby się nie wychechłał
  8. Péter Esterházy, "Harmonia caelestis", Czytenik,  61 zł, do nabycia w każdej księgarni, najpewniej zaś w empiku
  9. Wacław Krupiński, "Głowy piwniczne", Wydawnictwo Literackie,  34 zł, do nabycia jak wyżej
  10. Joanna Olczak-Ronikier, "Piwnica pod Baranami", Prószyński i S-ka, 54,5 zł, również w empiku
  11. Ewa Demarczyk "Śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego", 2 cd, cena 32 zł, też powinno być w empiku, w ostateczności w merlinie.
  12. I wreszcie hit, który jest tylko w kilku miejscach w sieci: Gyorgy Ligeti, "Vocal Works-Ligeti Edition Vol.4", cena 58,50 zł
Wszystkich zainteresowanych odegraniem roli Santa Klausa w związku z ogólnodostępnością listy proszę o wcześniejsze skonsultowanie ze sobą prezentów. Żeby się nie zdublować...

niedziela, listopada 18, 2007

O sensie życia ukrytym w napalaniu i o tym, jak wyglądają wyjazdy na narty (a propos planowanego wyjazdu)

Rytm życia J-Pyszczka regulują cykle napalania się na różne rzeczy. Okresy napalenia trwają po kilka tygodni a wieńczy je sukces albo znudzenie tematyką. Jeśli napalenie kończy się sukcesem, to Pyszczek przeżywa wypalenie i pustkę egzystencjalną (takie Heglowskie: napalenie - wypalenie), a jeśli znudzeniem, to Pyszczek znajduje sobie kolejny powód do napalania. I tak w kółko, jakoś się ten Pyszczek toczy.

Ostatnie napalenie, na pracę, pieniążki, wszystko-robienie i wszystko-trzaskanie skończyło się J-owi znużeniem, a jego miejsce zajęły wyobrażenia wyjazdu na nartki na Sylwestra. Teraz Pyszczek napala się na śnieg i na Słowację. Przez jego małą J-głowę przelatują kolejne slajdy z dotychczasowych nartek z R-Pyszczkiem, pysznych i niezapomnianych, okraszonych smaczkiem prawdziwej dorobkiewiczowskiej narciarskiej subkultury.

Wszystkim tym, którzy się z Pyszczkami na nartki wybierają (oby się koniec końców wybrali!), J- dedykuje zajawkę tego, jak taki dzień z życia narciarza w Oszczadnicy wygląda.

Wstaje się o siódmej rano, z entuzjazmem i z radością na perspektywę zjeżdżania po świeżo-wyratrakowanych stokach. Pyszczki w ogóle to wstają z radością tylko jak są na nartkach. Wychodzi się rano na 10-stopniowy mróz i czekając na przystanku na skibusa, wystawia się mordkę na słoneczko, żeby nie dopuścić, brońboże, do powstania pogoglowej bladości pomiędzy nosem a czołem, murowanej na południowych stokach Wielkiej Raczy.

Skibus przyjeżdża wypchany na full, warszawskimi rodzinkami z warszawskimi dziećmi w salomonach od góry do dołu, bratysławskimi rodzinkami z bratysławskimi dziećmi w sprzętach z go-sportu, nastoletnimi amatorkami białego szaleństwa poprawiającymi przed wyjściem na stok makijaż. Ale trzeba się wepchać, nie ma boli, bo na stok trzeba jakoś dojechać, po drodze można za to wysłuchać refleksji tatusiów usportowionych wymieniających między sobą wrażenia z nakładania łańcuchów na swoje lanosy - nielanosy, beemki - niebeemki, z montażu relingów, z montażu uchwytów na narty i z rowiązywania wszelkich innych zimowych bolączek ojca rodziny.

Jak śnieg w nocy spadnie, to za parkingiem P3 skibus staje i czeka, aż płóg udrożni przejazd do wyciągu. Niebywała atrakcja: 40 minut wśród wkurwionych hanysów, warszawiaków i bratysławiaków, którzy przyjechali tutaj na narty, a nie żeby stać w skibusie i niech ich ten cieć wypuści, to oni sobie szybciej dojdą do wyciągu sami, na nogach, a poza tym to trzeba było jechać na Dedovkę a nie na Laliky, na Dedovkę zawsze jest droga przejezdna, a na Laliky to już nigdy więcej, panie, nigdy więcej.

A potem się robi kolejka trzech skibusów po skipass - trzeba w kolejce stanąć, a jak przyjdze co do czego, robić głupie miny przed kamerą, która robi skipassowe zdjęcia.

A potem staje się w kolejce na wyciąg: szkółki narciarskie, które wpychają się bocznym przejściem, bramka VIP, która zbiera dwa razy tyle punktów, co zwykła bramka, i dzieci małe hanyskie, warszawskie i bratysławskie i tutejsze, co nie muszą kasować skipassu, bo mieszczą się pod bramką, tylko niech matka zdejmie ci synu kask, bo znowu utkniesz, i syn utyka i cała kolejka oczywiście stoi, amatorzy białego szaleństwa depczą sobie po nartach, uważaj pedale, depczesz mi po nartach, "już kiedyś, wyobraź sobie, patrzę w domu, a tu znaczek atomika mi się starł, przez tych pedałów właśnie, co depczą po nartach", uwagi wymieniane na stronie, wreszcie synek się odtyka, wyłazi spod bramki cholernej, dziesięć krzesełek pojechało pustych, a teraz zamiast siadać, jak leci, to czekają te hanysy i warszawiaki cholerne, na Grażynę, na Gerarda, "Grażyna, jedziesz z nami? To czekamy!", ale Grażyna czeka na Heńka, "A Gerard kaj? Kaj jyz wujek?" "Wujek, wujek chodź z nami siądziesz, pojedziesz z nami!" A wujek zapił już wczoraj, nie dojechał, gdzie jest wujek, czekają amatorzy śniegu na wujka, a krzesełka jadą puste, temperatura kolejki rośnie, jedź pan już kurde, a nie, że pan blokujesz, no to niech pan przepuści żonę, Zdiśka! chodź, pan cię przepuści! Jak już siądą, jak już ruszy, to zaraz się zatrzymuje, bo Zdiśce źle się siadło. Ale Miki i Andżela, co wyjechali pierwsi, już zdążyli zjechać, chociaż Patrycja z Sylwią jeszcze stoją, no to Miki, Miki, Andżela, kurwa, chodźcie, zajęłyśmy wam, Miki z Andżelą przepychają się przez tłumy, już siódmy skibus dojechał, tumy walą do kolejki, ale Miki z Andżelą dają, dawaj dawaj, po nartach, bokiem, na kucki, dosuwają, doślizgują się do Sylwii, do Patrcyji, siema, siema, jak było, zaje trasa, zaje stok, zaje krzesełka, dawajcie jeszcze raz, dajemy?, dajemy na górę, na czarną, hej! zaje, zaje, jedziemy...

Ale nie ma to tamto, że wspaniale i entuzjazm, bo z hotelu w połowie stoku cuchnie stołówką. Trzeba się modlić, żeby tym razem krzesełka nie stanęły nad kominem, ale stają, jak zawsze, zawsze Pyszczkom nad cholernym kominem staną, no to trudno, no to czas na palenie w rękawiczkach, żeby nie czuć pomidorówy.

Wreszcie jest się na górze i widzi się ten boski widok i już chciałoby się zjeżdżać, ale trzeba najpierw podjąć decyzję: w którą stronę jechać? Czy 3 kilometry czerwonej trasy na Laliky, bo na Dedovce są przecież potężne kolejki, czy półtora przez choinki na poślednie krzesełka, a może jednak na Laliky - tam krzesełka lepsze są, bo sześcioosobowe i pokonują różnicę wzniesień w niecałe 10 minut.

 


O dwunastej, zanim hanysy, warszawiaki i bartysławiaki zejdą na obiad i stoki zrobią się puste, trzeba się wbić na obiad do schroniska. Schronisko jest na samym szczycie, rytuał omiatania butów przed wejściem, mimo to w środku śnieg wbija się w wykładziny, zapach papierosów i piwa dziesięcioleci narciarskich sezonów, ciepło elektrycznych grzejników, na których suszą się czapki, szaliki, rękawiczki z całego turnusu, kotlecik schabowy na obiad i po piwku, i za dwadzieścia złotych człowiek ma potąd, ale jeszcze trzeba siku po tym piwie, każdy musi siku, do kibla kolejka, a zajdź tam po tych kaflach, po schodach, w butach plastikowych, na łydkach pod kątem do przodu, zdejmij ocieplacze, rajtuzy, dziesięć warstw majtek i odsikaj się, żeby jeszcze szelki do muszli nie wpadły, nie jest to takie, panie, proste, a Gerard, co już dojechał, skacowany, to już w ogóle nie daje rady, "Wujek se cały kombinezon salomona obsikał!", krzyczą hanyskie dzieci.

Po obiadku znów na stok, hanysy, warszawiaki, bartysławiaki szturmują wtedy schronisko, a Pyszczki cieszą się jak głupie, że jakie to one mądre, że wcześniej poszły, a teraz cały stok dla nich. I zjeżdżają, do czwartej, choć po trzeciej już się muldy robią, ale Pyszczki wiedzą, że za dziesięć czwarta po niebieskiej zjeżdża ratrak, potem można za ratrakiem, świeże pasy, karwingowe łuki na równym zakreślać, ale na końcu trzeba uważać, po szkółka pięciolatków zjeżdża całą ferajną, stoją gówniarze w pługach na najbardziej stromym kawałku, ratrak jedzie, Ola, Tomek, zjedźcie na prawo, szybko, na prawo, ale gdzie jest prawo?, gdzie jest lewo?, skąd ma Ola, Tomek, w tym wieku wiedzieć, poza tym stromo, no to zator, ratrak stoi, dzieci stoją, pan od szkółki podchodzi na górę, żeby Olę, Tomka wziąć, ale co może jeden pan od szkółki na tyle dzieci, wszystkie stoją, bo stromo, bo ratrak, to już Pyszczki wiedzą, że dziesiątego zjazdu nie zrobią, bo zaraz zamykają wyciąg.

A potem znów się czeka na skibus, ale ten szybko przyjeżdża, człowiek wsiada pierwszy, to nawet zajmie miejsce siedzące, i tak zresztą wszystkie hanysy i warszawiaki wysiądą przy parkingu P3, najwyższym, bo oni autami jeżdżą, a nie jak Pyszczki, znowu się cieszą jak głupie, że one to skibusem na sam dół, o nic się nie muszą martwić, piwa się mogą napić, butów nie muszą przebierać.

A potem odwiedza się sklep słowackiej sieci Jednota i kupuje się dużo piwa, keltów, staropramenów, świetlych bażantów i ćmawych kozielów, plus lokalny rizling, najlepszy - nitrzańskie knieża.

Po nartkach człowiek spocony, więc bierze się prysznic i wskakuje się w dżinsy, a potem już do wieczora, do późnej nocy - główna atrakcja słowackiej kultury: picie piwa i oglądanie jednotki, slovenskiej televizie. Najlepsze jest zgadywanie odpowiedzi w milionerach i w jednym z dziesięciu, R-Pyszczek bije faworytkę Petrę Matejovą na łeb, na szyję, a o dwudziestej lecą noviny, to Pyszczki przynajmniej wiedzą, co się w świecie dzieje. O dziesiątej, jest się już zmęczonym, trzeba się położyć spać, żeby następnego dnia wstać jeszcze wcześniej, niż tym razem, żeby być na stoku przed tymi wszystkimi hanysami, warszawiakami i bartysławiakami... Taki punkt honoru, obiekt napalania, nieosiągnięty przez cały wyjazd: zdążyć na pierwszego skibusa.

I tak się toczy, aż się znudzi, albo aż się na tego pierwszego skibusa wreszcie wstanie...

wtorek, listopada 13, 2007

O tym, jak J-Pyszczka rekrutowano, twierdzeniu Goedla i roszczeniowej postawie

Tym razem będzie historia, którą J-Pyszczek opowiadał już setki razy różnym swoim krewnym i znajomym. Ale że zawsze niechcący pomijał jakieś istotne szczegóły, tutaj przedstawi ja z pełną uwagą dla detalu.

A było to tak: R-Pyszczek znalazł sobie bardzo sensowną pracę w swojej niszy programistycznej. Pisze w pajtonie, siedzi przed komputerem, do tego mają mu podobno płacić jakieś sensowne pieniądze. J- postanowił więc, że on też. Wysyłał więc cefałki tu i ówdzie, między innymi do firmy będącej Googlem na miarę Mokotowa.

Po niedługim czasie od wysłania oferty Gógiel z Mokotowa odezwał się do J-Pyszczka celem zaproszenia go na rozmowę. J- poszedł, a jakże, ubrawszy się w swoje wyczesane szwedy z liwajsa, z nastawieniem, że nigdy nic nie wiadomo, ale może i coś wypali.

Okazało się, że J-a nie chcą tam na stanowisko, na które aplikował, ale na inne, do działu koordynacji projektu. Tym większe uradowanie J-Pyszczka - znaczy, że przeczytali cefałkę, a właściwie wypałeniony przez J-a kwestionariusz na stronie firmy, którego sztampowość spełniała wszekie standardy wyznaczone przez specjalistów hjuman risorses z gazety pracy.

Podczas rozmowy pytano J-a o to, jaką jest osobą ("Proszę nam powiedzieć, w dwóch zdaniach, jaka pani jest, ale nie jako pani, tylko jako osoba"), co to jest lambda ("- Ale chodzi o grecką literę?", "- Nie, o lambdę w programie pyton"), i o to, co umie z algebry, w szczególności, czy umie liczyć eigenwektory. Było miło, ale zapowiedziano Pyszczkowi, że będzie musiał rozwiązać zadanie.

Po kilku dniach J- dostał zadanie: napisać, do czego służą wektory i wartości własne endomorfizmów. Pyszczek nie jest leszcz, więc wziął wysmażył pedeefa o wektorach i wartościach, zrobił nawet własny rysunek do tego, i wysłał. Dostał odpowiedź, że prezes zaprasza na kolejną rozmowę.

Pyszczek się podjarał okropnie (błąd), wygóglował prezesa, dowiedział się, że prezes interesuje się logiką matematyczną i pisywał artykuły do zagranicznych naukowych żurnali; Pyszczek zakupił więc sobie w rezerwacie żakiecik i poszedł. Prezes okazał się być geekiem jak z hasła encyklopedycznego, choć do Larry'ego było mu daleko, ale Pyszczek takich lubi, więc nawet mu się spodobał.

Na początku rozmowy prezes pytał Pyszczka o twierdzenie Goedla, o to, co to jest logika formalna, o przewidywaną tematykę doktoratu i o to, jak sobie wyobraża łączenie pracy naukowej z pracą zawodową tak zwaną. A potem powiedział, że tak naprawdę, to chodzi o inne stanowisko - o kwatermistrza od trudniejszych rzeczy, czyli, jak to się zwie w żargonie, o realizację projektów zewnętrznych.

I teraz wychodzi na to, że J- jest typowy przedstawiciel pokolenia roszczeniowców. Bo nie cieszy się, jak głupi, że chcą mu dać robotę, więc trzeba brać, tylko zastanawia się i analizuje: czy mu się spodoba, czy go będzie satysfakcjonować, czy za taką kasę nie szkoda wajchy i czy będzie miał możliwości rozwoju. I czy przy realizacji projektów zewnętrznych przyda mu się kiedyś wiedza, że jeśli arytmetyka jest niesprzeczna, to jest niezupełna.

poniedziałek, października 22, 2007

O czymże innym, jeśli nie o wyborach

Będzie krótko. Pyszczki poszły zagłosować. Konstanty Turski nie zdołał zgłosić swojej listy, niestety. Nie było więc na listach żadnego godnego reprezentanta Pyszczków. Nawet na prawicy. Pe i eS zawiodło na czerwono:

Liga również, mimo że J-Pyszczkowi wyszło w Latarniku.pl, że to Lidze właśnie powinien udzielić poparcia. Ale nie udzielił.


Ale i tak, Pyszczki oddały głosy ważne i przyczyniły się do tego, że jest, jak jest. Z niecierpliwością czekają teraz na zapowiadany przez Małego Brata nowy Trzynasty Grudnia. Gorzej, gdy okaże się jutro rano, że firma "C" zatrzymała skoro świt Donalda Trąbe, za współpracę z ,,Faktami i Mitami'', Piterę, pod zarzutem korupcji, Balcerowicza, na wszelki wypadek, Bufetową, za rozkopy w stolycy, i Radka Sikorskiego, za szpiegostwo na rzecz Jej Królewskiej Mości.


piątek, października 19, 2007

O Premierze Turskim, czyli jak pani Holland dała ciała, a Agora ją jeszcze promuje

J-Pyszczek już wie, na którą partię będzie głosował w niedzielę. Na Polski Blok Centrowy. O ile oczywiście premier Turski zdąży objąć kierownictwo partii. Nigdy nic nie wiadomo - Krystyna Sochaczewska trzyma się przecież na swoim stołku całkiem nieźle. Ale J- wierzy z całego serca, że Konstanty Turski posunie Sochaczewską, a potem, jak już wygra te wybory i uformuje kolejny rząd, posunie całą resztę: Matajewicza, Naruszewskiego, Wandurskiego. I Bronka, tego, co go Naruszewski posunął, Bronka też. I wtedy będzie żyło się lepiej. Wszystkim.

A jak ktoś nie wierzy, niech sobie wejdzie na blog Pana Premiera, o tutaj: http://konstantyturski.pl i niech się sam przekona, że Pan Turski to prawdziwa alternatywa dla Polski. Czysty jak łza, mówi po angielsku, nie zdradza żony, był w Ameryce, wykłada w Wyższej Szkole Ściemniania i Wszystkiego Najlepszego w Zamościu (nie w Pułtusku, bo to by się za bardzo z Tuskiem kojarzyło), lata na lotni, wszystko robi, wszystko trzaska i jeszcze, jak mówi swoim tubalnym głosem:
- Prosze zdjąć tę linkę, tylko tak delikatnie, - to polskie kobiety po prostu miękną w rzepkach. I jak tu nie chcieć pana Turskiego na prezydenta? Albo może na papieża?

Serial Ekipa, którym żyją teraz widzowie Polsatu, użytkownicy BitTorrenta i tak zwana polska inteligencja, to, zdaniem J-Pyszczka, reklamówka Platformy rozciągnięta na kilkanaście odcinków. Wycyrklowanych tak, żeby kadencja rządu Turskiego skończyła się tuż przed wyborami w realu. Oczywiście - gdzie Turski, a gdzie Tusk! Jeden ma jednodniowy zarost, drugi pupę niemowlaka; jeden ma synka, który dobrze się uczy i nie przeklina, drugi ma córeczkę, która tańczy z gwiazdami i mizdrzy się w telewizorze.

Ekipa jest trochę bardzo śmieszna. Z kilku przyczyn: nachalny produkt plejsment marek Agory + konwencja realistyczna robią wrażenie, że media w Polsce ograniczają się tylko do gazety.pl, Gazety Wyborczej, TOK FM i fikcyjnej TVT (dziwne, że w serialu nie występuje słoneczko Polsatu). Kostki z markami Agory śmigają po pierwszym planie ilekroć Agnieszka Holland pokazuje, jak sobie wyobraża konferencję prasową od kuchni.

W ogóle, to, jak sobie Agnieszka Holland wyobraża pewne rzeczy, wywołuje u Pyszczków salwy śmiechu. Na przykład, jak sobie wyobraża fachowca od finansów - musi być doktorem ekonomii, musi nosić w uchu słuchawkę bluetooth, musi umieć rozwiązać problem deficytu handlowego dwoma równaniami na tablicy i musi umiec odmienić przez przypadki dwa słowa: aprecjacja i deprecjacja.

Być może, gdy PBC wygra niedzielne wybory a ministrem edukacji zostanie kolejny doktor ekonomii ze Szkoły Wyższej Ściemniania w Zamościu (wiadomo, ekonomista we wszystkim kompetentny, tak jak do tej pory było z filozofami), być może wtedy, uczniowie będą mogli wybierać na maturze ustnej z polskiego spośród następujących tematów:
,,Symboliczny i metafizyczny wymiar doktoratu z ekonomii w Ekipie''
,,Lustracja jako krzywda i upokorzenie - postać Henryka Nowasza jako postać tragiczna''
,,Emo czy metroseksualizm? Etos współczesnego mężczyzny w Ekipie na podstawie postaci premiera Turskiego''