poniedziałek, grudnia 10, 2007

O tym, co chciałby znaleźć J- pod choinką

Tym razem wpis będzie mało uniwersalny. Pokapował się bowiem J-Pyszczek ostatnio, że trzeba by wziąć zrobić z blogu użytek i zawrzeć na nim łiszlist odnośnie do tego, co ma mu Mikołaj vel Dziadek Mróz aka Aniołek przynieść pod choinkę. Tradycja wszak tradycją i bez giftów święta obejść się nie mogą. No to po kolei, list do Mikołaja, wersja 2.0.

Drogi Święty Mikołaju!
Sorry, że tak po lamersku przez własnego bloga, zamiast bezpośrednio do Ciebie uderzyć, ale jakoś tak się składa, że nie mam Twojego profilu w swojej sieci na LinkedInie, na Facebooku jest Ciebie mnóstwo, a na gronie w ogóle nie masz profilu porządnego. Twój blog też nie przewiduje ujednoliconej formy kontaktu z odbiorcami Twoich usług, nie masz konta na gmailu - naprawdę, niełatwo się z Tobą skontaktować. Mam nadzieję, że wynajmujesz jednak od googla roboty, które kraulują sieć w poszukiwaniu takich blogaskowych listów do Świętego Mikołaja, jak ten.
Zatem mój łiszlist - z czegóż, gdzie i za ile dostępnego, pod choinką się ucieszę:

  1. Freya Arabella Nutmeg rozmiar 30G + majtki rozmiar S, cena ok. 240 zł
  2. Top z fiszbinami i zapięciem, rozmiar 30GG, cena od 22 GBP
  3. Kindle - czyli to dla J-Pyszczka, czym dla jego siostry jest Ipod, już od 400 USD
  4. Kozaki na wysokim obcasie (ważne, bo chodzi o to, aby pasowały do moich szwedów) marki Bronx, rozmiar 38, już od 200 zł. Model Gillian, model Florry albo model Gitta.
  5. Radio samochodowe koniecznie z wejściem USB, marka obojętna,  cena od 250 zł
  6. Przenośny twardy dysk zewnętrzny na USB, cena od 230 zł
  7. A do dysku koniecznie futerał, żeby się nie wychechłał
  8. Péter Esterházy, "Harmonia caelestis", Czytenik,  61 zł, do nabycia w każdej księgarni, najpewniej zaś w empiku
  9. Wacław Krupiński, "Głowy piwniczne", Wydawnictwo Literackie,  34 zł, do nabycia jak wyżej
  10. Joanna Olczak-Ronikier, "Piwnica pod Baranami", Prószyński i S-ka, 54,5 zł, również w empiku
  11. Ewa Demarczyk "Śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego", 2 cd, cena 32 zł, też powinno być w empiku, w ostateczności w merlinie.
  12. I wreszcie hit, który jest tylko w kilku miejscach w sieci: Gyorgy Ligeti, "Vocal Works-Ligeti Edition Vol.4", cena 58,50 zł
Wszystkich zainteresowanych odegraniem roli Santa Klausa w związku z ogólnodostępnością listy proszę o wcześniejsze skonsultowanie ze sobą prezentów. Żeby się nie zdublować...

niedziela, listopada 18, 2007

O sensie życia ukrytym w napalaniu i o tym, jak wyglądają wyjazdy na narty (a propos planowanego wyjazdu)

Rytm życia J-Pyszczka regulują cykle napalania się na różne rzeczy. Okresy napalenia trwają po kilka tygodni a wieńczy je sukces albo znudzenie tematyką. Jeśli napalenie kończy się sukcesem, to Pyszczek przeżywa wypalenie i pustkę egzystencjalną (takie Heglowskie: napalenie - wypalenie), a jeśli znudzeniem, to Pyszczek znajduje sobie kolejny powód do napalania. I tak w kółko, jakoś się ten Pyszczek toczy.

Ostatnie napalenie, na pracę, pieniążki, wszystko-robienie i wszystko-trzaskanie skończyło się J-owi znużeniem, a jego miejsce zajęły wyobrażenia wyjazdu na nartki na Sylwestra. Teraz Pyszczek napala się na śnieg i na Słowację. Przez jego małą J-głowę przelatują kolejne slajdy z dotychczasowych nartek z R-Pyszczkiem, pysznych i niezapomnianych, okraszonych smaczkiem prawdziwej dorobkiewiczowskiej narciarskiej subkultury.

Wszystkim tym, którzy się z Pyszczkami na nartki wybierają (oby się koniec końców wybrali!), J- dedykuje zajawkę tego, jak taki dzień z życia narciarza w Oszczadnicy wygląda.

Wstaje się o siódmej rano, z entuzjazmem i z radością na perspektywę zjeżdżania po świeżo-wyratrakowanych stokach. Pyszczki w ogóle to wstają z radością tylko jak są na nartkach. Wychodzi się rano na 10-stopniowy mróz i czekając na przystanku na skibusa, wystawia się mordkę na słoneczko, żeby nie dopuścić, brońboże, do powstania pogoglowej bladości pomiędzy nosem a czołem, murowanej na południowych stokach Wielkiej Raczy.

Skibus przyjeżdża wypchany na full, warszawskimi rodzinkami z warszawskimi dziećmi w salomonach od góry do dołu, bratysławskimi rodzinkami z bratysławskimi dziećmi w sprzętach z go-sportu, nastoletnimi amatorkami białego szaleństwa poprawiającymi przed wyjściem na stok makijaż. Ale trzeba się wepchać, nie ma boli, bo na stok trzeba jakoś dojechać, po drodze można za to wysłuchać refleksji tatusiów usportowionych wymieniających między sobą wrażenia z nakładania łańcuchów na swoje lanosy - nielanosy, beemki - niebeemki, z montażu relingów, z montażu uchwytów na narty i z rowiązywania wszelkich innych zimowych bolączek ojca rodziny.

Jak śnieg w nocy spadnie, to za parkingiem P3 skibus staje i czeka, aż płóg udrożni przejazd do wyciągu. Niebywała atrakcja: 40 minut wśród wkurwionych hanysów, warszawiaków i bratysławiaków, którzy przyjechali tutaj na narty, a nie żeby stać w skibusie i niech ich ten cieć wypuści, to oni sobie szybciej dojdą do wyciągu sami, na nogach, a poza tym to trzeba było jechać na Dedovkę a nie na Laliky, na Dedovkę zawsze jest droga przejezdna, a na Laliky to już nigdy więcej, panie, nigdy więcej.

A potem się robi kolejka trzech skibusów po skipass - trzeba w kolejce stanąć, a jak przyjdze co do czego, robić głupie miny przed kamerą, która robi skipassowe zdjęcia.

A potem staje się w kolejce na wyciąg: szkółki narciarskie, które wpychają się bocznym przejściem, bramka VIP, która zbiera dwa razy tyle punktów, co zwykła bramka, i dzieci małe hanyskie, warszawskie i bratysławskie i tutejsze, co nie muszą kasować skipassu, bo mieszczą się pod bramką, tylko niech matka zdejmie ci synu kask, bo znowu utkniesz, i syn utyka i cała kolejka oczywiście stoi, amatorzy białego szaleństwa depczą sobie po nartach, uważaj pedale, depczesz mi po nartach, "już kiedyś, wyobraź sobie, patrzę w domu, a tu znaczek atomika mi się starł, przez tych pedałów właśnie, co depczą po nartach", uwagi wymieniane na stronie, wreszcie synek się odtyka, wyłazi spod bramki cholernej, dziesięć krzesełek pojechało pustych, a teraz zamiast siadać, jak leci, to czekają te hanysy i warszawiaki cholerne, na Grażynę, na Gerarda, "Grażyna, jedziesz z nami? To czekamy!", ale Grażyna czeka na Heńka, "A Gerard kaj? Kaj jyz wujek?" "Wujek, wujek chodź z nami siądziesz, pojedziesz z nami!" A wujek zapił już wczoraj, nie dojechał, gdzie jest wujek, czekają amatorzy śniegu na wujka, a krzesełka jadą puste, temperatura kolejki rośnie, jedź pan już kurde, a nie, że pan blokujesz, no to niech pan przepuści żonę, Zdiśka! chodź, pan cię przepuści! Jak już siądą, jak już ruszy, to zaraz się zatrzymuje, bo Zdiśce źle się siadło. Ale Miki i Andżela, co wyjechali pierwsi, już zdążyli zjechać, chociaż Patrycja z Sylwią jeszcze stoją, no to Miki, Miki, Andżela, kurwa, chodźcie, zajęłyśmy wam, Miki z Andżelą przepychają się przez tłumy, już siódmy skibus dojechał, tumy walą do kolejki, ale Miki z Andżelą dają, dawaj dawaj, po nartach, bokiem, na kucki, dosuwają, doślizgują się do Sylwii, do Patrcyji, siema, siema, jak było, zaje trasa, zaje stok, zaje krzesełka, dawajcie jeszcze raz, dajemy?, dajemy na górę, na czarną, hej! zaje, zaje, jedziemy...

Ale nie ma to tamto, że wspaniale i entuzjazm, bo z hotelu w połowie stoku cuchnie stołówką. Trzeba się modlić, żeby tym razem krzesełka nie stanęły nad kominem, ale stają, jak zawsze, zawsze Pyszczkom nad cholernym kominem staną, no to trudno, no to czas na palenie w rękawiczkach, żeby nie czuć pomidorówy.

Wreszcie jest się na górze i widzi się ten boski widok i już chciałoby się zjeżdżać, ale trzeba najpierw podjąć decyzję: w którą stronę jechać? Czy 3 kilometry czerwonej trasy na Laliky, bo na Dedovce są przecież potężne kolejki, czy półtora przez choinki na poślednie krzesełka, a może jednak na Laliky - tam krzesełka lepsze są, bo sześcioosobowe i pokonują różnicę wzniesień w niecałe 10 minut.

 


O dwunastej, zanim hanysy, warszawiaki i bartysławiaki zejdą na obiad i stoki zrobią się puste, trzeba się wbić na obiad do schroniska. Schronisko jest na samym szczycie, rytuał omiatania butów przed wejściem, mimo to w środku śnieg wbija się w wykładziny, zapach papierosów i piwa dziesięcioleci narciarskich sezonów, ciepło elektrycznych grzejników, na których suszą się czapki, szaliki, rękawiczki z całego turnusu, kotlecik schabowy na obiad i po piwku, i za dwadzieścia złotych człowiek ma potąd, ale jeszcze trzeba siku po tym piwie, każdy musi siku, do kibla kolejka, a zajdź tam po tych kaflach, po schodach, w butach plastikowych, na łydkach pod kątem do przodu, zdejmij ocieplacze, rajtuzy, dziesięć warstw majtek i odsikaj się, żeby jeszcze szelki do muszli nie wpadły, nie jest to takie, panie, proste, a Gerard, co już dojechał, skacowany, to już w ogóle nie daje rady, "Wujek se cały kombinezon salomona obsikał!", krzyczą hanyskie dzieci.

Po obiadku znów na stok, hanysy, warszawiaki, bartysławiaki szturmują wtedy schronisko, a Pyszczki cieszą się jak głupie, że jakie to one mądre, że wcześniej poszły, a teraz cały stok dla nich. I zjeżdżają, do czwartej, choć po trzeciej już się muldy robią, ale Pyszczki wiedzą, że za dziesięć czwarta po niebieskiej zjeżdża ratrak, potem można za ratrakiem, świeże pasy, karwingowe łuki na równym zakreślać, ale na końcu trzeba uważać, po szkółka pięciolatków zjeżdża całą ferajną, stoją gówniarze w pługach na najbardziej stromym kawałku, ratrak jedzie, Ola, Tomek, zjedźcie na prawo, szybko, na prawo, ale gdzie jest prawo?, gdzie jest lewo?, skąd ma Ola, Tomek, w tym wieku wiedzieć, poza tym stromo, no to zator, ratrak stoi, dzieci stoją, pan od szkółki podchodzi na górę, żeby Olę, Tomka wziąć, ale co może jeden pan od szkółki na tyle dzieci, wszystkie stoją, bo stromo, bo ratrak, to już Pyszczki wiedzą, że dziesiątego zjazdu nie zrobią, bo zaraz zamykają wyciąg.

A potem znów się czeka na skibus, ale ten szybko przyjeżdża, człowiek wsiada pierwszy, to nawet zajmie miejsce siedzące, i tak zresztą wszystkie hanysy i warszawiaki wysiądą przy parkingu P3, najwyższym, bo oni autami jeżdżą, a nie jak Pyszczki, znowu się cieszą jak głupie, że one to skibusem na sam dół, o nic się nie muszą martwić, piwa się mogą napić, butów nie muszą przebierać.

A potem odwiedza się sklep słowackiej sieci Jednota i kupuje się dużo piwa, keltów, staropramenów, świetlych bażantów i ćmawych kozielów, plus lokalny rizling, najlepszy - nitrzańskie knieża.

Po nartkach człowiek spocony, więc bierze się prysznic i wskakuje się w dżinsy, a potem już do wieczora, do późnej nocy - główna atrakcja słowackiej kultury: picie piwa i oglądanie jednotki, slovenskiej televizie. Najlepsze jest zgadywanie odpowiedzi w milionerach i w jednym z dziesięciu, R-Pyszczek bije faworytkę Petrę Matejovą na łeb, na szyję, a o dwudziestej lecą noviny, to Pyszczki przynajmniej wiedzą, co się w świecie dzieje. O dziesiątej, jest się już zmęczonym, trzeba się położyć spać, żeby następnego dnia wstać jeszcze wcześniej, niż tym razem, żeby być na stoku przed tymi wszystkimi hanysami, warszawiakami i bartysławiakami... Taki punkt honoru, obiekt napalania, nieosiągnięty przez cały wyjazd: zdążyć na pierwszego skibusa.

I tak się toczy, aż się znudzi, albo aż się na tego pierwszego skibusa wreszcie wstanie...

wtorek, listopada 13, 2007

O tym, jak J-Pyszczka rekrutowano, twierdzeniu Goedla i roszczeniowej postawie

Tym razem będzie historia, którą J-Pyszczek opowiadał już setki razy różnym swoim krewnym i znajomym. Ale że zawsze niechcący pomijał jakieś istotne szczegóły, tutaj przedstawi ja z pełną uwagą dla detalu.

A było to tak: R-Pyszczek znalazł sobie bardzo sensowną pracę w swojej niszy programistycznej. Pisze w pajtonie, siedzi przed komputerem, do tego mają mu podobno płacić jakieś sensowne pieniądze. J- postanowił więc, że on też. Wysyłał więc cefałki tu i ówdzie, między innymi do firmy będącej Googlem na miarę Mokotowa.

Po niedługim czasie od wysłania oferty Gógiel z Mokotowa odezwał się do J-Pyszczka celem zaproszenia go na rozmowę. J- poszedł, a jakże, ubrawszy się w swoje wyczesane szwedy z liwajsa, z nastawieniem, że nigdy nic nie wiadomo, ale może i coś wypali.

Okazało się, że J-a nie chcą tam na stanowisko, na które aplikował, ale na inne, do działu koordynacji projektu. Tym większe uradowanie J-Pyszczka - znaczy, że przeczytali cefałkę, a właściwie wypałeniony przez J-a kwestionariusz na stronie firmy, którego sztampowość spełniała wszekie standardy wyznaczone przez specjalistów hjuman risorses z gazety pracy.

Podczas rozmowy pytano J-a o to, jaką jest osobą ("Proszę nam powiedzieć, w dwóch zdaniach, jaka pani jest, ale nie jako pani, tylko jako osoba"), co to jest lambda ("- Ale chodzi o grecką literę?", "- Nie, o lambdę w programie pyton"), i o to, co umie z algebry, w szczególności, czy umie liczyć eigenwektory. Było miło, ale zapowiedziano Pyszczkowi, że będzie musiał rozwiązać zadanie.

Po kilku dniach J- dostał zadanie: napisać, do czego służą wektory i wartości własne endomorfizmów. Pyszczek nie jest leszcz, więc wziął wysmażył pedeefa o wektorach i wartościach, zrobił nawet własny rysunek do tego, i wysłał. Dostał odpowiedź, że prezes zaprasza na kolejną rozmowę.

Pyszczek się podjarał okropnie (błąd), wygóglował prezesa, dowiedział się, że prezes interesuje się logiką matematyczną i pisywał artykuły do zagranicznych naukowych żurnali; Pyszczek zakupił więc sobie w rezerwacie żakiecik i poszedł. Prezes okazał się być geekiem jak z hasła encyklopedycznego, choć do Larry'ego było mu daleko, ale Pyszczek takich lubi, więc nawet mu się spodobał.

Na początku rozmowy prezes pytał Pyszczka o twierdzenie Goedla, o to, co to jest logika formalna, o przewidywaną tematykę doktoratu i o to, jak sobie wyobraża łączenie pracy naukowej z pracą zawodową tak zwaną. A potem powiedział, że tak naprawdę, to chodzi o inne stanowisko - o kwatermistrza od trudniejszych rzeczy, czyli, jak to się zwie w żargonie, o realizację projektów zewnętrznych.

I teraz wychodzi na to, że J- jest typowy przedstawiciel pokolenia roszczeniowców. Bo nie cieszy się, jak głupi, że chcą mu dać robotę, więc trzeba brać, tylko zastanawia się i analizuje: czy mu się spodoba, czy go będzie satysfakcjonować, czy za taką kasę nie szkoda wajchy i czy będzie miał możliwości rozwoju. I czy przy realizacji projektów zewnętrznych przyda mu się kiedyś wiedza, że jeśli arytmetyka jest niesprzeczna, to jest niezupełna.

poniedziałek, października 22, 2007

O czymże innym, jeśli nie o wyborach

Będzie krótko. Pyszczki poszły zagłosować. Konstanty Turski nie zdołał zgłosić swojej listy, niestety. Nie było więc na listach żadnego godnego reprezentanta Pyszczków. Nawet na prawicy. Pe i eS zawiodło na czerwono:

Liga również, mimo że J-Pyszczkowi wyszło w Latarniku.pl, że to Lidze właśnie powinien udzielić poparcia. Ale nie udzielił.


Ale i tak, Pyszczki oddały głosy ważne i przyczyniły się do tego, że jest, jak jest. Z niecierpliwością czekają teraz na zapowiadany przez Małego Brata nowy Trzynasty Grudnia. Gorzej, gdy okaże się jutro rano, że firma "C" zatrzymała skoro świt Donalda Trąbe, za współpracę z ,,Faktami i Mitami'', Piterę, pod zarzutem korupcji, Balcerowicza, na wszelki wypadek, Bufetową, za rozkopy w stolycy, i Radka Sikorskiego, za szpiegostwo na rzecz Jej Królewskiej Mości.


piątek, października 19, 2007

O Premierze Turskim, czyli jak pani Holland dała ciała, a Agora ją jeszcze promuje

J-Pyszczek już wie, na którą partię będzie głosował w niedzielę. Na Polski Blok Centrowy. O ile oczywiście premier Turski zdąży objąć kierownictwo partii. Nigdy nic nie wiadomo - Krystyna Sochaczewska trzyma się przecież na swoim stołku całkiem nieźle. Ale J- wierzy z całego serca, że Konstanty Turski posunie Sochaczewską, a potem, jak już wygra te wybory i uformuje kolejny rząd, posunie całą resztę: Matajewicza, Naruszewskiego, Wandurskiego. I Bronka, tego, co go Naruszewski posunął, Bronka też. I wtedy będzie żyło się lepiej. Wszystkim.

A jak ktoś nie wierzy, niech sobie wejdzie na blog Pana Premiera, o tutaj: http://konstantyturski.pl i niech się sam przekona, że Pan Turski to prawdziwa alternatywa dla Polski. Czysty jak łza, mówi po angielsku, nie zdradza żony, był w Ameryce, wykłada w Wyższej Szkole Ściemniania i Wszystkiego Najlepszego w Zamościu (nie w Pułtusku, bo to by się za bardzo z Tuskiem kojarzyło), lata na lotni, wszystko robi, wszystko trzaska i jeszcze, jak mówi swoim tubalnym głosem:
- Prosze zdjąć tę linkę, tylko tak delikatnie, - to polskie kobiety po prostu miękną w rzepkach. I jak tu nie chcieć pana Turskiego na prezydenta? Albo może na papieża?

Serial Ekipa, którym żyją teraz widzowie Polsatu, użytkownicy BitTorrenta i tak zwana polska inteligencja, to, zdaniem J-Pyszczka, reklamówka Platformy rozciągnięta na kilkanaście odcinków. Wycyrklowanych tak, żeby kadencja rządu Turskiego skończyła się tuż przed wyborami w realu. Oczywiście - gdzie Turski, a gdzie Tusk! Jeden ma jednodniowy zarost, drugi pupę niemowlaka; jeden ma synka, który dobrze się uczy i nie przeklina, drugi ma córeczkę, która tańczy z gwiazdami i mizdrzy się w telewizorze.

Ekipa jest trochę bardzo śmieszna. Z kilku przyczyn: nachalny produkt plejsment marek Agory + konwencja realistyczna robią wrażenie, że media w Polsce ograniczają się tylko do gazety.pl, Gazety Wyborczej, TOK FM i fikcyjnej TVT (dziwne, że w serialu nie występuje słoneczko Polsatu). Kostki z markami Agory śmigają po pierwszym planie ilekroć Agnieszka Holland pokazuje, jak sobie wyobraża konferencję prasową od kuchni.

W ogóle, to, jak sobie Agnieszka Holland wyobraża pewne rzeczy, wywołuje u Pyszczków salwy śmiechu. Na przykład, jak sobie wyobraża fachowca od finansów - musi być doktorem ekonomii, musi nosić w uchu słuchawkę bluetooth, musi umieć rozwiązać problem deficytu handlowego dwoma równaniami na tablicy i musi umiec odmienić przez przypadki dwa słowa: aprecjacja i deprecjacja.

Być może, gdy PBC wygra niedzielne wybory a ministrem edukacji zostanie kolejny doktor ekonomii ze Szkoły Wyższej Ściemniania w Zamościu (wiadomo, ekonomista we wszystkim kompetentny, tak jak do tej pory było z filozofami), być może wtedy, uczniowie będą mogli wybierać na maturze ustnej z polskiego spośród następujących tematów:
,,Symboliczny i metafizyczny wymiar doktoratu z ekonomii w Ekipie''
,,Lustracja jako krzywda i upokorzenie - postać Henryka Nowasza jako postać tragiczna''
,,Emo czy metroseksualizm? Etos współczesnego mężczyzny w Ekipie na podstawie postaci premiera Turskiego''

piątek, września 21, 2007

O strasznych chceniach, stanikach i osaczonym R-Pyszczku

Kiedy J-Pyszczek był mały, pocierpiwał na dolegliwość polegającą na niekontrolowalnej dominacji woli nad ciałem. Kiedyś na przykład, w wieku mniej więcej lat sześciu, J- zachorował na chcenie lalki Barbie. Nie chodziło o Barbie dokładnie, bo Barbie były strasznie drogie, ale o przyzwoitą podróbkę dostępną w lokalnym mallu Klimczok w Bielsku-Białej, zwaną w J-Pyszczkowym idiolekcie ,,flerką''. Flerka była absolutnie wymarzona - miała mieć brązowe włosy, plastikowe cycki i nazywać się Fallon, jak córka Blake'a Carringtona (J- bardzo się identyfikował z Fallon, jak był mały). Jedyny problem tkwił w tym, że J- lalki nie miał. Skutkiem tego, pewnego wakacyjnego dnia, J- dostał wymiotów, gorączki i bólu brzucha. Objawy klasyczne dla anginy, toteż po całym dniu wyrzygiwania ciocinej kuchni, został mały J- zaprowadzony przez Ciocię Ziucię do doktora. Doktor nie stwierdził żadnych bakteryjnych czy wirusowych nieprawidłowości, mimo że mały J- zarzygał go od stóp do głów w trakcie badania. Cioci Ziuci zrobiło się jakoś mimowolnie J-dziecka żal, więc na pocieszenie została zakupiona Fallon. I co? Rzyganie, gorączki, bóle - minęły, jak ręką odjął.

Całe szczęście, J-Pyszczek wyrósł już z wymiotowania z powodu strasznego chcenia. Ale za to ma inne objawy. Otóż J-, jak strasznie czegoś chce, to dostaje ADHD: nie może się na niczym skupić, ciągle myśli o chcianej rzeczy, a chcenie samo w sobie pochłania cały mały procesor w jego puchatym różowym rozumku.

Odkąd J- zmienił fokus zainteresowań z logiki formalnej na bieliznę damską, zapragnął strasznie mieć Arabelkę. Arabelka to super śliczny wypasiony stanik firmy Freya za 29 funtów, dostępny w rozmiarach aż do literki J. Co gorsza, Arabelkę ma większość dziewczyn z Lobby (tak, jak kiedyś było z nieszczęsnymi Barbie, że wszystkie dziewczyny je miały). Co jeszcze gorsza, Arabelka na jesień 2007 ma kolor intensywnie różowy, co sprawiło, że J- autentycznie na nią zachorował. Obiecał sobie więc, że jak tylko zda makroekonomię, to pójdzie do Avocado na Bracką (do takiego super wypasionego sklepu ze stanikami i majtkami, w którym panie pakują bieliznę do różowych torebek) i sobie Arabelkę zakupi, żeby móc wreszcie z powrotem normalnie funkcjonować.

Dzisiaj waśnie J- pobrał wpis z makro (żeby nie było, na czwórkę zdał!) i postanowił się wybrać do swojego ulubionego sklepu. Z R-Pyszczkiem, rzecz jasna.

Wizyta w Avocado to było dla R-Pyszczka przeżycie - jak sam określił, - etnograficzne. Po pierwsze, same baby. Po drugie, dyskutują o stanikach. Po trzecie, wszędzie pełno staników - staniki na wieszakach, staniki na ladach, staniki spadające z wieszaków, szuflady pełne staników. Same staniki. R-Pyszczek osaczony stanikami: miseczkami, obwodami, ramiączkami, haftkami. Po czwarte, pani ekspedientka: pełen biuściasty profesjonalizm (należy jej się szacun za pukanie do przymierzalni i przynoszenie do przymierzenia staników, o których J- od razu powiedział, że nie kupi, bo są za drogie). R- oczywiście cały czas asystował w przymierzalni. Ciężko orzec, czy dlatego, że lubi przymierzać J-Pyszczkowi staniki, czy też dlatego, że nie chciał, zeby go ominął widok dwóch biuściastych kobiet, z których jedna z całym namaszczeniem maca drugą po dekolcie. Żeby dobrze ułożyć stanik, a jakże! W każdym razie: folklor stanikowy przypadł chyba R-owi do gustu.

Summa summarum, efektem Pyszczkowego wyjścia było ogromne rozczarowanie wymarzoną Arabelką. Okazało się, że powyżej miseczki G Arabelki wcale nie są przezroczyste, tylko usztywniane jakąś parcianą podszewką, jakby miały przytrzymywać wory kartofli, a nie biust. Do tego, J- mieścił się w rozmiar 65GG (dla niezorientowanych: 65 to obwód pod biustem w centymetrach), a przecież mierzy fizycznie 82 centymetry. To tylko świadczy o tym, że staniki są obecnymi czasy szyte z potwornie rozciągliwych materiałów (skandal!). Swoją drogą, gdzie kupują staniki kobiety o połowę cieńsze od J-Pyszczka? Wciskają się w standardowe 70-tki i 75-tki? Toż to im musi jeździć po łopatkach...

A w ogóle, a propos staników, to taki Korwin-Mikke, walczący z Komisją Europejską, powinien się przejść do takiego Avcoado i spróbować dobrać sobie rozmiar biustonosza. Może wtedy przekonałby się, że wymuszona, odgórna standaryzacja JEST DOBRA, zwłaszcza w przypadku rozmiarów. Bo nie może tak, kurdę, być, że J- raz wchodzi w 70GG, raz w 70F, a za to 75F jest na niego za małe. Koniec końców, J-Pyszczek zakupił sobie pierwszą w życiu literkę J. Avocado Gloria 65J. Z kryształkami Swarovskiego i w ogóle full pełen wypas. Wprawdzie R- chciał, żebyśmy wzięli model Thalia z firmy Empreinte (ponoć się czyta ęprę, choć J- zawsze myślał, że emprejnte). J- wykazał się jednak zdrowym rozsądkiem (R- powinien być dumny!) i powiedział, że stanika wartego pół 19-calowego monitora LCD to on nie chce. Pani ekspedientka, choć w pełni profesjonalna, nie mogła zupełnie tego zrozumieć.

czwartek, września 20, 2007

O dobrobycie, ałtku i przedwyborczych rozterkach

Od kilku dni J- nosi się z zamiarem napisania noteczki na swojego różowego SŁIIIT blogaska, po pierwsze, bo idą wybory, których otoczka beletrystyczna sukcesywnie napełnia J-a goryczą, a po drugie, bo Pyszczkom wzrósł Human Development Index (taki ONZ-owski indeks, co, mierzy dobrobyt, jak komuś się nie chce na wikipedii sprawdzać). Dzisiaj Pyszczki w związku z tym starły się w małym sporku: czy J- powinien napisać o nowych mebelkach z ikejki i jeżdżeniu ałtkiem po mieście stołecznym, czy też powinien raczej poubolewać nad brakiem reprezentacji politycznej Pyszczków, na którą to Pyszczki mogłyby ewentualnie zagłosować. R- twierdził oczywiście, że nikogo nie interesują bolączki polityczno-społeczne J-Pyszczka, a mebelki z ikejki, ałtko, nowe przepisy kulinarne - owszem. J- wierzy jednak, że nie samym dobrobytem człowiek (pardon, pyszczek) żyje i wpadł na genialny (jak zwykle!) pomysł, by połączyć oba tematy.

Pierwsza kwestia jest więc taka, że Pyszczki mają teraz dobrobyt, że hej! Nie bez kozery w końcu R- zasuwał na tym Zachodzie przez wakacje. Mieszkają tam, gdzie kiedyś - w mega super hiper kawalerce przy Łazienkach. Urządziły ją sobie mebelkami i akcesoriami z ikejki - kuchnię na niebiesko-czarno-stalowo, pokój na czerwono-zielono-pomarańczowo-żółto-różowo (znaczy, na kolorowo, po prostu), wuce na sraczkowato (w sumie, to nie było czego urządzać), a w łazience powiesiły zasłonkę prysznicową z Simpsonami w skali 1:1. Musiały również kupić nowe regały, bo okazało się, że zwiększył się im księgozbiór. Teraz jest to już 12 metrów bieżących grzbietów książek. Z tego:
2,4 metra filozofii,
1,6 metra informatyki,
1,4 psychologii ewolucyjnej, lingwistyki i kognitywistyki,
1,1 metra socjologii i historii,
40 cm literatury prawicowo-konserwatywnej J-Pyszczka.
Reszta to beletrystyka, podręczniki i semperki (zeszyciki kfazinaukowe wydane nakładem wydawnictwa semper).

Najfaniejszą zabawą było oczywiście układanie książek tak, żeby ostateczny układ odzwierciedlał hierarchię wartości intelektualnych Pyszczków. I tak, filozofia powędrowała na najniższe półki, ustępując miejsca ,,Księżom wobec bezpieki'', ,,Tajnej policji przy robocie'' i ich przyjaciołom. ,,Spór o granice języka'' został postawiony obok postmodernistów (wyjdzie wszystkim na zdrowie), a centralne miejsce zajęła brązowa seria Klasyka Informatyki z WNT. Jest też półka-ołtarzyk, na której stoją Culinaria Europy, cały Umberto Eco, Lewis Caroll, Themerson i Barańczak. Do tej półki należy podchodzić z szacunkiem i nabożeństwem.

Pełna biblioteczka potęguje dobrobyt, ale co dopiero ałtko! Otóż Pyszczki dostały je w postślubnym prezencie i śmigają nim po całej stolycy. Ałtko ma swoje plusy: można nim zajechać w niedzielę jak porządna polska rodzina do CeHa Arkadia, do Sadyba Bestmol, albo do Ikejki, Janki, Marki, gdzie dusza zapragnie. Dzięki takiemu jeżdżeniu Pyszczki zwracają teraz więcej uwagi na stan tak zwanych dróg polskich - i teraz będą mogły z Mareczkiem na przykład wymieniać się doświadczeniami w kwestii dziur i kolein. Zatem kolejny plus: nowe tematy do dyskusji. Swoją drogą, J- już słyszy te dyskusje: a widziałeś ten rozje**ny asfalt przy zjeździe na Modlińską? A na trzecich światłach na Witosa licząc od Czerniakowskiej, stary, tam to jest, k***a, studzienka na pół metra!

Minus ałtka pierwszy jest taki, że ssie paliwko, a paliwko kosztuje. A drugi, że J-, prowadząc, stresuje się, że nie jest perfekcyjną kierownicą. Całe szczęście, ałtko ma wsiową rejestrację ze Stargardu Szczecińskiego, i dlatego jak J- się uśmiechnie i pomacha rączką, to ci niewsiowi dają mu taryfę ulgową.

Ogólnie biorąc rzecz, Pyszczki żyją teraz w strasznym dobrobycie, aż głupio się chwalić. I teraz wkracza na scenę temat drugi: jaka polityczna formacja będzie reprezentować interesy Pyszczków? To już nie jest, proszę Szanownych Państwa, wcale śmieszne pytanie. Zwłaszcza - w obliczu zbliżającej się parodii demokracji pt. wybory parlamentarne 2007.

Pyszczki zawsze mówiły, że jak co do czego, to będą głosować na Korwina. No bo skoro Polandia przeżyła PiS, to z UPRem nie powinna mieć problemów. Wszak więcej się zpesuć nie da - czemu więc nie dac szansy? Ale odkąd wiadomo, że Korwini się zblokowali z Gietychowem, startują z list LPR, Pyszczki trzymają się za głowy, pękając ze śmiechu, jak Giertychy mówią, że Liga jest partią kapitalistyczną. Z becikowym na sztandarach.
UPR odpada więc, bo jest niepoważna - lekceważy zupełnie swój żelazny elektorat liberałów na rzecz mandatów uzykanych dzięki kato-oszołomom. Korwinom dziekują więc Pyszczki.

Platformersi odpadają, bo jeśli czyjekolwiek interesy reprezentują, to tylko sepleniących: aby żższiło sie lepiej. Wszzyssthkim - mówi Donald. Poza tym, kampania czysto negatywna, jaką platformersi uprawiają, daje do myślenia: czyżby nie mieli żadnych konstruktywnych pomysłów? Takim Pyszczki nie ufają.

Do wyboru stają też podobno baby, Manuela Gretkowska i spółka. Fajnie, J- czytał kiedyś jej powieść o kobiecie z dwiema łechtaczkami, która czekała, aż, za przeproszeniem, zerżnie ją (język autorki, a nie J-a) kangur. Nagie plakaty wyborcze też wiele mówią o profesjonalizmie kandydatek. Zaś hasło kampanii zrobiły se laski na miarę Kononowicza. Ten chciał, żeby nie było niczego. Partia Kobiet chce wszystkiego - dla przyszłości. R.E.S.T.E.K.P.A. za blond-podejście do kwestii.

Lechu mówi, że trzeba głosować na Witosa. Na PSL, znaczy. Są w tym pewne racje: Pawlak używa Linuksa, propaguje open source, prowadzi całkiem sensowną stronę. Nie skompromitował się jeszcze - nie kolaboruje z lepperami, jak podobno chce ten komuch Miller, nie wszedł w koalicję z PiSem... Z drugiej strony, czy interesy Pyszczków na pewno najlepiej będzie reprezentować partia chłopska???

piątek, sierpnia 17, 2007

O tym, jak strasznie jest w Holandii

R-Pyszczek, wiadomo, spędza tegoroczne wakacje pracując ciężko na tak zwanym Zachodzie. Pracuje wprawdzie na cefałkę, a nie na chleb, dom, dzieci, psy, samochody, ale nie znaczy to bynajmniej, że R-Pyszczek ma w tej swojej Hadze życie jak w Madrycie. O nie! J- to wie, bo spędza właśnie u R-a jeden wakacyjny tydzień.

W trakcie tego tygodnia R- oczywiście chodzi do pracy. Praca jest straszna, ponieważ zaczyna się o dziewiątej rano a kończy o osiemnastej. Osiem godzin plus przerwa na lancz. R-Pyszczek musi w związku z pracą wstawać o ósmej rano (stęk..), pościelić kanapę (stęk..) i chodzić na autobus, z którego przesiada się potem na tramwaj, żeby w czterdzieści minut (stęk...) dojechać do biura. Tak długo, bo R-Pyszczek mieszka na najprawdziwszych na świecie suburbiach. Zajmuje pokoik w domku szeregowym (w Holandii nie ma innych domków, dom wolnostojący jest instytucją nieznaną), na parterze, z oknem na ulicę, po której nic nie jeździ, i na pelargonie, które codziennie podlewają opiekunowie domu.


Na suburbiach jest okropnie poprawnie. Wszyscy przechodnie mówią sobie hujemiddah (dzień dobry), niezależnie od tego, czy się znają, czy nie. Rowerzyści mają miny, jakby nażarli się prozaku, a psy nie robią kup. Koty wolnochodzące mają obroże, a zabudowa przypomina domek Lotty z ulicy Awanturników z Miasteczka Astrid Lindgren.

Jeszcze straszniejszy jest sam dom (guzik, żaden dom - kurnik), w którym mieszka R-. Dom jest wynajmowany czterem osobom. Każdy ma swój pokój, natomiast kuchnia i łazienka są dzielone. Zgodnie z prawem holenderskim, które przewiduje jakieś niesamowite przywileje dla najemców zamieszkujących lokal dłużej niż 6 miesięcy, dom jest wynajmowany lokatorom tylko na krótsze-niż-półroczne okresy. Domem opiekują się dwie starsze osoby, biały starszy pan i biała starsza pani, zatrudnione specjalnie przez białe starsze małżeństwo właścicieli domu. Dodajmy, że cała czwórka mieszka w pobliżu domu. Biały starszy pan, na oko siedemdziesięciolatek, jest odpowiedzialny za router bezprzewodowy, który biali starsi ludzie trzymają zamknięty na strychu, żeby nikt nie ukradł. Kiedy router się zawiesza, biały starszy pan przychodzi go zrestartować. Dodajmy, że tylko on może restartować router, ponieważ jest za niego odpowiedzialny. W tym celu biały starszy pan wdrapuje się na strych, otwiera kluczem drzwi do pokoju z routerem i odłącza go do prądu. R- wymyślił lepszy sposób restartowania routera. Wchodzi spod przeglądarki na interfejs routera (który, a jakże, jest niczym niezabezpieczony) i po prostu klika ,,reset''.

Oprócz internetu, do zakresu kompetencji białego starszego pana należy też mycie od zewnątrz okien R-Pyszczka, aby się błyszczały i było przez nie widać (mimo że R- w ogóle ich nie odsłania) oraz mycie zlewu kuchennego i chowanie gąbek i myjek do szafki. Na holenderskich przedmieściach, jak się bowiem okazuje, zostawienie na zlewie wyciśniętej myjki jest istnym faux pas. Myjkę/gąbkę/cokolwiek wilgotne należy schować do szafki, jak poucza holenderski know-how, aby tam stęchło spokojnie w ukryciu, zamiast suszyć się na widoku.

Biała starsza pani, która współopiekuje się domem, jest odpowiedzialna za pralkę. Otóż pod schodami stoi pralka, z której mogą korzystać lokatorzy domu. Aby jednak z niej skorzystać, lokator musi wcześniej zadzwonić i się umówić na prąd. Chodzi bowiem o to, aby lokatorowi potrącić za pranie dziesięć euro. A jak najłatwiej skontrolować, czy lokator zrobił pranie? Należy odłaczyć od pralki prąd i pobierać opłatę za każdorazowe włączenie. Prąd od pralki włącza się na zamkniętym strychu (tam, gdzie stoi router), dzięki czemu żaden niepożądany, nieuczciwy lokator nie może sobie pozwolić na praniową samowolę.

Biała starsza pani opiekuje sie też mikroskopjinym ogródkiem na tyłach domu. Ogródek jest odpicowany jak cholera - stoją w nim gipsowe kaczki, doniczki z ziołami, ławeczka, krasnale, bógwieco. Ogródka z ulicy nie widać - widać go tylko z okien sąsiadów. Oczywiście, do ogródka NIE można wchodzić, jak się jest lokatorem - wchodzić tam może tylko biała starsza pani i biały starszy pan.

Czego jeszcze nie można? Zostawiać jedzenia poza lodówką - nieważne, że jest zamknięte w garnku, apetyczne i nie śmierdzi. 100% szans, że biały starszy pan takie jedzenie wstawi w całym garze z pokrywką do grubego worka na śmieci i postawi w schowku na pralkę - trudno pytać, w jakim celu...

Nie można też używać łazienki po 22, ponieważ nie, i spuszczać klapy od sedesu - ponieważ jest przykręcona (celowo) do ściany. Bógjeden wie po co.

Na podstawie obserwacji samych tylko suburbiów J- ma już miliony argumentów na poparcie tezy, że R- jest w tej całej Holandii strasznie biedny i że ma jak najzdrowsze powody, aby odczuwać nieszczęście. W porównaniu z Belgią...

Tam trzymało się router na korytarzu - i nikt nie kradł, można było siedzieć w ogródku, za małe pranie płaciło się 4 euro (za dwunastokilogramowe - 8), psy robiły kupy, na murach stało wielkie graffiti "vuur en vlamen voor de staat", a czarne dizajnerskie ziomy grały pod Pyszczków domem w kosza w rytmie teknobałnsu puszczanego z otwartego samochodu.

Pyszczki strasznie tęsknią za Belgią, tą oazą normalności...

piątek, sierpnia 03, 2007

O Lobby, czyli porcja memetycznego intruzerstwa

Jak wiadomo, IV Rzeczpospolitą rządzi układ, a na układ składają się rozmaite lobby. Najbardziej znane, w których wpływy trudno wątpić, to lobby żydowskie i lobby eurosocjalistyczne, o czym pouczają nas wielcy tego świata, Stanisław Michalkiewicz, Janusz Korwin-Mikke i ojciec Rydzyk. Ciut mniej znaczące, ale też prężne, są lobby ekologów (finansowane przez alterglobalistów) i lobby alterglobalistów (finansowane przez globalne korporacje). Ale jest również inne lobby, niemniej potężne, które J-Pyszczek odkrył i do którego zrazu się zapisał. Lobby Biuściastych.

Lobby Biuściastych to grupa kobiet, które, jak twierdzi R-Pyszczek, ,,mają obsesję na punkcie swoich cycków''. Można się poczuć obrażonym, w szczególności będąc J-Pyszczkiem, ale R- od razu asekuracyjnie dodaje: ,,zdrową, dobrą obsesję!''

Motto przewodnie Lobby Biuściastych brzmi: ,,świat nie kończy się na D''. Lobbystki walczą ze smutnym faktem, jak same piszą, że ,,większość Polek nosi źle dobrane staniki''. I trudno się pod ich mission statement nie podpisać, wszak znane są opłakane skutki noszenia źle dobranych staników:
- emigracja piersi (migrują, ba, pod pachy!),
- podjeżdżające na plecy zapięcia widoczne w letnich kreacjach z odkrytymi plecami (mogą zostać rozpięte przez tak zwanego zboczeńca z ulicy),
- obwisłość (przy stanikach z za dużym obwodem pod biustem),
- spłaszczenie (przy stanikach z za małymi miseczkami),
- a nawet multyplikacja piersi (z dwóch na cztery!), gdy miseczka bułkuje górą, a fiszbina przecina wpół!
I nie są to, proszę Państwa, wszystkie straszne skutki! Można sobie poczytać o jeszcze straszniejszych na forum Lobby Biuściastych, J- już poczytał, i jest teraz strasznie w pewnych kwestiach wyedukowany.

Myliłby się jednak ten, kto myśli, że Lobby Biuściastych nie mierzy swoich armat przeciw innym Lobby. Bo mierzy. Przeciw tym wszystkim calzedoniom, intimissimom, H&Mom i innym producentom staników, którzy kończą rozmiarówkę busthalterów na literce D, a zaczynają na obwodzie 75. Przeciw tym wszystkim niedouczonym ekspedientkom, które śmią twierdzić w żywe oczy J-Pyszczka, że C to bardzo duży biust, a ,,F, to się prosze panią wogule nie produkuje''. I mierzy też w lobby kobiet, które ogarnięte popkulturowym uwielbieniem małości nie chcą przełknąć przez gardła swoje, że mają, po prostu, z grubej rury waląc, normalne, zdrowe, duże cycki.

Lobby Biuściastych jest finansowane (tak można sobie mniemać, w końcu każde lobby musi być finansowane przez inne lobby) przez producentów staników ze Zjednoczonego Królestwa. Tam się bowiem, proszę Państwa, produkuje niesamowite staniki z niesamowitymi literkami. Na przykład 32GG, czyli na nasze - 70I. Albo 30H, czyli na nasze - 65J, kosmos. I co straszniejsze, staniki z Królestwa Elżbiety są ładne. Nie mają odczepianych klapek do karmienia niemowląt ani nie przypominają lejców, uzd ani innych końskich osprzętów. Co jeszcze straszniejsze, one nie są kosmicznie drogie. Na brastop.com można kupić przyzwoity komplet bielizny za 20 funtów z wysyłką (która na rubieże zachodnie dotarła w ciągu trzech dni roboczych). Trochę drożej, ale wyśmieniciej, można się zaopatrzyć w sklepie for big boobed women, bravissimo.com.

Jedyny problem z zamawianiem bielizny przez internet jest taki, że nie można jej od razu przymierzyć i trzeba mniej więcej znać swój rozmiar. Ale w tym Lobbystki doradzą i dopomogą, zwłaszcza, że mają nawet swoją pilnie strzeżoną galerię (!) i niesamowity blog z cyklicznym wpisem ,,Biust tygodnia''. Można natomiast zamówione staniki zwracać i wymieniać na inne, z 10-procentową zniżką, bez dodatkowych oplat za przesyłkę. Błyskotliwy właściciel biustu (swojego/cudzego) i konta złotówkowego zauważy, że przy fluktuacji kursu funta można nawet na tym zarobić! Czyli zamówić, gdy funt stoi nisko i wymienić, gdy stoi wysoko.

Na Lobby Biuściastych można więc zrobić interes - jak zawsze, uprawiając zawód lobbysty.

środa, lipca 11, 2007

O szukaniu mieszkania da Pyszczków, tropieniu oszukanych numerów i pożytkach z teorii wyuczalności

Co roku w życiu Pyszczków nastaje taki czas, że trzeba poszukać sobie norki na następny rok akademicki. Czas ów wypada z niesamowitą regularnością w miesiącach letnich. Tak było w 2004, kiedy R- znalazł czteropokojówkę na Targówku, tak było w 2005, kiedy Pyszczki obczaiły niesamowitą wręcz jednopokojówkę przy Łazienkach, i tak było w 2006, gdy Pyszczki zamieszkały w altance w Leuven. I teraz właśnie znów wypada okres łowów mieszkaniowych Pyszczków.

J- przyjechał więc do miasta stołecznego poszukać mieszkania. Sam J- niestety, bo R- haruje niebywale ciężko w jakiejś niewiarygodnie zgeeczałej firmie LISPowej w Hadze, całymi dniami programując intensywnie różne strasznie skomplikowane programy. J- myślał, że co to w ogóle za filozofia, znalezienie mieszkania, w końcu Pyszczki mają olbrzymi bagaż doświadczeń w tej kwestii. Po tym, jak Sitniki, aferzyści z Askenazego, zrobili Pyszczki w konia z kaucją (i to niemałą!), J- wie już, jak rozpoznać dobrego landlorda. Otóż dobry landlord nie jest wylewny (a taki jest typowy sitnik), dobry landlord nie przychodzi po odbiór kasy z całą rodziną (a tak robiły sitniki), i wreszcie, dobry landlord nie próbuje się zaprzyjaźniać z najemcami, jak sitnik-typicus. J-Pyszczek wie też, gdzie szukać ogłoszeń (na gratce.pl, a jakże!) i na jakie kwestie zwracać uwagę oglądając lokale.

Tak się przynajmniej J-Pyszczkowi wydawało, że wie. Bo, jak się właśnie okazuje, rynek nieruchomości w Warszawie zmienił się przez ostatni rok diametralnie. Gratka.pl przeżywa zalew fejkowych ogłoszeń od agencji nieruchomości podszywających się pod osoby prywatne. Na przykład, spośród dwudziestuparu ogłoszeń, które J- wybrał sobie do sprawdzenia w poniedziałek, tylko 2 były od osób prywatnych, z czego jedno już nieaktualne. Najepsze jest to, że te chytrusy z agencji o wdzięcznych nazwach ,,biuro wenecja'', ,,biuro milan'' albo ,,biuro pamflet'' mają jakieś niezliczone ilości komórek o różnych numerach, podpisują się zawsze imieniem (Sylwia, Ania, Irmina, Filip...) i jakimś idiotycznym adresem mejlowym w rodzaju mongolia104@tlen.pl, który rzeczywiście sugeruje, że wynajmujący to przeciętny, standardowy, poczciwy analfabeta internetowy.

J-Pyszczek po wykonaniu kilku takich telefonów na fejkowe numery, które zawsze odbiera ta sama pindzia-biurwencja ze swoim marazmatycznym ,,biuro, słuchaam?'', postanowił podejść do kwestii metodycznie. Przypomniał sobie mianowicie, co mówiła, na niesamowicie lanserskiej biznes-imprezie na Szrenicy, o wyuczalności w granicy Nina, i postanowił spisać sobie wszystkie oszukane numery pośredników, wszystkie ich oszukane mejle, i wziąć po prostu, zgadnąć regułę rozpoznawania pośredników. Metoda treningu jest taka, że za każde nacięcie się na ich ofertę, J-Pyszczek pluje sobie w brodę. A jak z kolei wykona dobry telefon, do bezpośrednika, to robi sobie kanapkę z nutellą.

Prawda niezaprzeczalna jest taka, że reguła rozpoznawania pośredników jest, bo być musi. No bo tak: pośrednicy nie tylko łowią najemców przez internet, ale też łowią wynajmujących. Taka pani, której mieszkanie J- idzie dziś obejrzeć, powiedziała, że jak dodała do gratki swoje ogłoszenie o 2 w nocy, to już między siódmą a dziesiątą rano zadzwoniło do niej piętnastu agentów celem skaptowania jej do siebie. Czyli wniosek taki, że buce wiedzą, jak się rozpoznać, bo w przeciwnym razie nacinali by się sami na siebie. Ha!

Ale J- też już wie. I to po jedynie trzech kanapkach z nutellą. Otóż po czym poznać pośrednika?
- adres mejlowy według prostego wyrażenia regularnego: [imię][cyfra]*@[tlen.pl/interia.fm/wp.pl]
- numer telefonu z Orange (bo wiadomo, orange ma najlepsze oferty dla małych firm) - chociaż to nie jest reguła, to tylko zwiększa prawdopodbieństwo nacięcia się
- ogłoszenie jest podpisane prostym polskim imieniem: Sylwia, Jola, Ania, Kasia, Basia, Halina, Hanna, Filip, Wojtek, Paweł...
- treść ogłoszenia, mimo dużych możliwości opisu, jakie daje gratka.pl jest lakoniczna, z błędami interpunkcyjnymi, bez wielkich liter i polskich znaków - w końcu buce z agencji muszą wklepać tych ogłoszeń setki dziennie!
- kusicielstwa typu ,,bez kaucji'', ,,cena do negocjacji'' ZAWSZE wskazują pośrednika
- no i jeszcze oczywistości - brak podanej ceny, brak podanego metrażu i wszelkie ,,serdecznie polecam'', ,,zadzwoń!''

Póki co nie jest jednak aż tak źle z tymi pośrednikami - są zarazą, mają jakieś naiwne oferty (250,- za adres ogłoszeniodawcy!) dla prawdziwych idiotów, ale można ich uniknąć. Za to gorzej jest z tym, że mieszkania, w stosunku do przed-rokiem, strasznie w tej Warszawie podrożały. Z trudem idzie znaleźć coś poniżej tysiąca, a jak już, to jest to nora o powierzchni mniej niż 25 metrów kwadratowych. Kiedyś Pyszczki wynajmowały norkę przy Łazienkach za tysiąc. Pełen luksus. Teraz można znaleźć podobne, ale tylko na jakichś wygwizdowach typu Żerań, Tarchomin albo Białołęka.

Ale cóż, J- będzie szukać, a jak już zakończy, zamieści na blogu listę wszystkich oszukanych numerów od pośredników-podszywaczy. Łącznie z nazwiskami.

A gdyby czytał to ktoś (w końcu, skoro blog ma średnio 50 wizyt, ktoś taki może to przeczytać), kto chce wynająć Pyszczkom mieszkanie w Warszawie, to niechaj się ten Ktoś wpisze w komentarzach, a J- tym prędzej odpowie!

wtorek, czerwca 12, 2007

O tym, gdzie studiować lingwistykę, czyli Pyszczkom w żłoby dano i nie wiedzą co wybrać

Chwilowe rozprężenie po wczorajszym egzaminie sprawiło, że J-Pyszczka naszła refleksja: co dalej? Za 2 tygodnie Pyszczki sobie wrócą nad Wisłę (nad Odrę w zasadzie), potem w październiku pójdą na zajęcia, na które już się zarejestrowały przez USOS, w listopadzie wymyślą swoje tematy prac magisterskich, w maju, powiedzmy, skończą je pisać, w czewrcu, optymistycznie, się obronią i... i co dalej?

Można by sobie teraz pogawędzić w tonie marudnym, że w IV RP nie ma zbyt dużych możliwości rozwoju i merkantylizacji talentów dla dwóch świeżych filozfów zainteresowanych lingwistyką, retriwalem informacji i programowaniem. No bo co - studia w IPI PAN z tysiącem złotych na miesiąc (choć plotki mówią, że PAN przymierza się do likwidacji stypendiów)? Czy też doktorat na KP3? A może mckariera w warszawskim city? Też jest to jakies wyjście... ale bez entuzjazmu.

R- oczywiście już dawno zarzucił pomysł pozostawania w Warszawie i skwierczenia w rondlu z sosem własnym na KP3. R- planuje wrócić do Leuven i skwierczeć z tutejszymi lingiwstami w CCL, na pierwszym piętrze uroczej kamienicy na ulicy Marii Teresy. Ma to swoje plusy - doktorat się zrobi, tysiąc dwiescie erło się zarobi, w weekendy można bawić się LISP-maszynami w piwnicy. Ale są też minusy - Leuven jest małe, jest nudnawe, nie ma ładnej przyrody w okolicy no i J- się tu trochę nie odnajduje.

J- ma natomiast inny pomysł, który wprawdzie nie przyspiesza za bardzo pyszczkowych karier (rok w plecy), ale jest genialny (jak każdy J-pomysł), pozwala pojeździć po Erłopie, poznać nowe środowiska i się porozwijać. Pomysł jest taki, żeby se postudiować lingwistykę i zrobić MSc.

A gdzie to można zrobić? Gdzie można studiować prawdziwą lingwistykę? Nie stosowaną (czyli studia dla tłumaczy), nie danielewiczowistykę (czyli dogmatykę Bogusławskiego) i nie komputerową (czyli naukę obsługi emacsa)? Oczywiście, nie w Polsce. Za to można: w Saarbrucken, w Bolzano, w Pradze, w Utrechcie, na Malcie nawet ponoć można.

Krótki przegląd więc:
Saarbruecken (Niemcy)
Master of Science in Computational Linguistics, ze specjalizacjami w Computational Psycholinguistics, w Language Technology, w Phonetics & Speech Technology i w samej Computational Linguistics. Kosztuje to 500 euro, trwa 18 miesięcy i jest w górach. No i jest po angielsku. Ludzie związani z Saarbruecken piszą świetne podręczniki do NLP i IR, więc raczej oferta nie jest ściemniana. Do tego, jak się już jest studentem Saarbruecken, to można jeden semestr spędzić w ramach umowy multilateralnej w Bolzano.

Bolzano (Włochy)
European Masters Program in Language and Communication Technologies. Kosztuje już trochu więcej, bo całe 1150 erło za rok. Ale są skolarszipy dla biednych (5200 erło na rok) i dla mądrych (1080 erło). Jak zwykle biedni dostają więcej niż mądrzy, ale jak się jest mądrym i biednym, to dopiero się ma!
W Bolzano są góry, i to nie byle jakie, bo Dolomity. Wymagania są tylko niestety trochę wyższe, niż w Saarbruecken, bo chcą baczelorów lingwistyki lub pokrewnych - no a jak w Polsce zrobić baczelorat z lingwistyki!? Dla baczelorów informatyki lub sztucznej inteligencji Bolzano ma natomiast inną propozycję: European Masters Program in Computational Logic. Uczą tam logiki, Prologa, Sieci Semantycznych, Databaz, Reprezentacji Wiedzi i innych fajnych rzeczy, które roziwijają kulturę materialną XXI-wiecznej cywilizacji. Tylko Wlochy są drogie, kurde.

Ale jest jeszcze inna opcja.

Praga (Czechy)
Południowi sąsiedzi też oferują European Masters Program in Language and Communication Technologies. Trwa 2 lata, jest po angielsku, nie wiadomo wprawdzie, ile kosztuje, ale znając Czechy, to na kieszeń Pyszczków. Program jest prawie taki sam jak Bolzański, bo to w ramach unijnego Erasmus-Mundus robią. W ogóle cała idea European Masters Program jest fajna - studiuje się rok tu, rok gdzie indziej. Strasznie kosmopolityczne.

Utrecht (Holandia)
Master of Arts in Linguistics za 1538 erło. 2 lata, ze stażem, fajne zajęcia (wszędzie zresztą zajęcia są fajne). Nie ma wprawdzie ładnej przyrody (typowe dla Niderlandów), ale za to jest w miarę blisko do morza, w sklepach jest dobre żarcie, no i Utrecht jest większy niż Leuven.

Jest jeszcze Amsterdam, ale jakoś za bardzo oklepany:) Drogi (1500 erło), zdemoralizowany (narkotyki, prostytutki, pedofile i rozpusta), ludzie jeżdżą tam na goło na rowerach i w ogóle. No i jeśli Amsterdam to nie MSc tylko PhD od razu by się przydało.

Cóż, Pyszczkom w żłoby dano, w jeden Saarbruecken, w drugi Bolzano, i jeszcze multum innych opcji. Trzeba będzie wybrać, może Wierni Czytelnicy dopomogą?

O klastrowaniu synonimów i włoskich lodach, czyli o sesji

Mówią, - R-Pyszczek mówi, Agnieszka mówi, - że wypadałoby coś wreszcie napisać na tym blogu, bo wziął się zaciął na Filutce z kwietnia. A poza tym, podobno blogowanie dobrze robi na higienę intelektu, o którą ponoć należy dbać w trakcie sesji. W szczególności - w trakcie sesji belgijskiej.

A sesja belgijska to, proszę wiernych Czytelników, nie jest byle co. W porównaniu z nią, to co się odprawia w czerwcu na KP3, to nie są żadne egzaminy, tylko ich nędzne podróbki. Pierwsza różnica - zacny IF UW stosuje dumpingowe i-si-ti-esy (takie punkty, co Unia kazała przyznawać żeby zharmonizować wyższe kształcenie). Przykładowo, za seminarium Mieszka Tałasiewicza IF UW daje 15 i-si-ti-esów. Żeby zaliczyć rok, trzeba uzbierać ich sztuk 60. Czyli wystarczy pójść na 4 seminaria, napisać 4 sprawozdania i przedstawić 4 referaty (złożoność trudnościowa zaliczenia roku na KP3 jest stała i wynosi 8 trudów - J-Pyszczek sam wymyślił tę jednostkę!) Tutaj natomiast trudów trzeba więcej. Przykadowo kobylasty egzamin z retriwalu informacji (o szukaniu, o sieciach, o klastrach i maszynach, które się uczą) daje punktów 4. Żeby zaliczyć rok, trzeba takich egzaminów zdać 15. Czyli tyle, ile dają za jednego Mieszka.

Dzisiaj właśnie J- zdawał taki egzamin (który i tak stanowi tylko 66% oceny, bo jeszcze trzeba było pracę trzasnąć - J- trzasnął i to jaką!). I wszystko byłoby świenie i kolorowo, gdyby nie czeski błąd, jaki J- popełnił w części pisemnej (były aż 2 części!). Błąd jest tak czeski, że aż warto się nim pochwalić, ku pocieszeniu innym sesjującym.

Otóż kazali J-Pyszczkowi poklastrować słowa. Mamy zbiór słów, mamy macierz relacji między słowami i mamy zbudować tezaurus. Czysto statystyczne robienie maszyny w konia, że niby rozumie automatycznie słowa i wie, które to synonimy. J- się uczył, więc zadanie zrobił. Wyszły mu dwa klasterki, enlegancko, tak jak miało być. I już oddawał pracę, bo czas się kończył, ale nagle się zorientował, że ta macierz relacji, co mu ją dali, to nie była macierz podobieństw słów (np. kookurencji, jak to się zwykle daje), tylko macierz odległości między słowami w korpusie. Znaczy się, że im większa stała w macierzy cyferka, tym bardziej niesynonimiczne były słowa (statystycznie biorąc rzecz). Ale było już za późno. J- oddał więc rozwiązanie zadania, które przedstawiało dwa klastry najbardziej niesynonimicznych słów. Żenada...

Był to już drugi egzamin J-Pyszczka. Pierwszy był w czwartek i dotyczył stosunków - europejskich po 1945. Bardzo fajny przedmiot, bardzo isnpirujący, zaogniający pyszczkowe kłótnie: qualified majority voting czy unanimity? R- oczywiście na socjalistycznej straży eurokratów, J- po stronie rokoszan z "liberum veto!" na ustach. Albo przyjąć Turków, czy nie przyjąć? R-Pyszczkowy euronacjonalizm versus J-Pyszczkowe umiłowanie kebaba. Ale przedmiot się już skończył, i trzeba było zdać egzamin (1000 stron lektur za 5 punktów - cf. raz jeszcze seminaria z KP3... łza się w oku kręci).

Pyszczki jednak nie narzekały na konieczność uczenia się historii Unii (choć pewnie w innych okolicznościach, gdyby przedmiot był obowiązkowy, narzekałyby niezmiernie). Historia Unii jest wprawdzie najnudniejszą historią ze wszystkich możliwych - zamiast wojen są kryzysy pustych krzeseł, zamiast
krwawych podbojów - dobrowolne akcesje, a zamiast walk zbrojnych - szczyty i obrady. Nic się nie rozpada, nic nie bombardują, wszystko idzie gładko - historia na miarę ulotek świadków Jehowy.

Pewne ciekawostki z historii Europy okazują się jednak nieocenione. Pozwalają bowiem brylować w socjecie i, co więcej jeszcze, stawiać ważkie problemy natury etycznej.

Na przykład, o czym J- wcześniej nie wiedział, Margaret Thatcher, z wykształcenia chemik, wynalazła (sic!) - lody kręcone, tak zwane włoskie. Czy wobec tego eurofederalista, laburzysta, albo inny antytaczerysta, może z czystym sumieniem oddawać się konsumpcji loda w wafelku? Czy to nie narusza spójności światopoglądowej?

Baudrillard pisze (J- nie wie, czy pisze, ale warto się na wszelki wypadek powołać, zawsze to i lepiej brzmi), że normą współczesnej etyki jest spójność symboli konstytuowanych przez konsumowane dobra. Czyli, że jak J- jada lody kręcone i jednocześnie jada w barze mlecznym (dotowanym! konstytucyjnie gwarantowane!), to jest niespójny. I że to źle, więc musi się opowiedzieć. Zadeklarować.

Ważki problem - wart przemyślenia przed powrotem na KP3. Zwłaszcza, że R- musi jeszcze napisać zeszłoroczną pracę z nieanalitycznej...

sobota, kwietnia 14, 2007

O psie - co można z nim robić i dlaczego fajnie go mieć?

Dla jasności: film jest autorstwa Amelki (ale że nie ma ona własnego bloga, to zamieszcza się go gościnnie na hot-pyszczkach), Filutka jest psem MamyJ-Pyszczka, miejsce akcji to wybieg dla intelignetnych psów w Szczecinie-Zdrojach.

piątek, marca 23, 2007

O zdolnościach analitycznych - jak i czy warto je rozwijać

J-Pyszczek wybiera się niebawem na starcie z Wielkim Babilonem. A w Babilonie, jak wiadomo, cenią przede wszystkim zdolności analityczne, plus oczywiście liderszip i to coś, czyli spark, czyli po katolickiemu - iskrę bożą. Że J-Pyszczek spark ma, wiadomo nie od dziś. Że liderszip ma - też wiadomo, bo przecież jest mężaty (a liderszip zawsze idzie w parze z posiadaniem męża). Że zdolności analityczne ma, to... no właśnie, nie do końca wiadomo.

Dlatego dzisiaj J-Pyszczek postanowił sprawdzić, czy ma zdolności analityczne, a jeśli tak, to w jakich ilościach. Nawet jeśli ma ich dużo, - pomyślał J-Pyszczek, - to, po pierwsze, nie zaszkodzi ich potrenować przed starciem, a po drugie, dla odświeżenia umysłu, warto raz na jakiś czas coś sobie wyanalizować.

J- podszedł do sprawy metodycznie. To znaczy, zastanowił się najpierw, czego trzeba, żeby w ogóle móc analizować. Odpowiedź znalazł szybko: trzeba danych. Jak mawia (a mawia?) Baudrillard (świeć Panie nad simulakrą jego duszy), dane jako takie osaczają współczesnego człowieka niejako same w sobie. Czyli daleko ich szukać nie trzeba. Ale - J-Pyszczek w porę się zreflektował, - zdolności analityczne najlepiej trenować na danych, które aż tak bardzo nie osaczają. A najlepiej, to żeby w ogóle miały cyferki. Takie dane nazywają się ilościowe.

J- postanowił więc trening zdolności odpalić na danych z gógla analyticsa (takiej zabawki góglowej, co to umożliwia śledzenie statystyk wejść na bloga). Otworzył więc sobie raport z hot-pyszczków za 2007 rok i podjął go analizować przez bite pół godziny bez przerwy. Efekty przedstawia poniżej, poddając swoje zdolności analityczne czytelnikom pod ocenę (proszę oceniać w komentarzach).

Na pierwszy ogień, J-Pyszczek zanalizował sobie mapę wejść na bloga. Metodycznie rzecz biorąc, żeby przeanalizować mapę, trzeba coś zauważyć i wyciągnąć z tego czegoś wnioski. J- zauważył więc, że gros jego czytelników jest albo z Polski, albo z Wysp, albo z Beneluxu. Stąd J- wyciągnął wniosek, że falę emigracji zarobkowej Polaków widać nawet po tym, skąd na jego bloga wchodzą.



Na drugi ogień, J- pomyślał, że zbada profil emigrantów versus profil internautów rodzimych. Po słowach kluczowych.

Dane mówią, że młoda polonia brytyjska poszukuje przede wszystkim informacji o laptopach. Frazy:
- "czym zalany laptop"
- "zalany laptop"
- "laptop zalany"
- "czym myć laptopa"
- "zalany laptop tydzień temu"
stanowią ponad 25% fraz wyszukiwanych od początku stycznia w Zjednoczonym Królestwie, prowadzących prosto na Hot-Pyszczki. Wniosek z tego taki, że emigrant zarobkowy korzysta z laptopa i dużo chleje.
Emigrant zarobkowy w Zjednoczonym Królestwie ma jednak także inne zmartwienia. Na przykład w związku z perspektywą wydawania nowozarobionych funduszy na konsumpcję kulinarną: "jak sie je małże" oraz na konsumpcję RTV/AGD: "co trzeba wiedzieć przed zakupem głośników".

Młoda polonia holenderska poszukuje w sieci informacji o Pyszczkach sensu stricto - to aż 60% wejść. W przeciwieństwie do polonii zza południowej granicy, którą frapuje:
- "gdzie jest zoo w belgii"
- "gdzie można kupić funta w antwerpii"
- "msze leuven".

A co z polonią polską? Polonia polska szykuje się do wyjazdu. Szuka bowiem:
- "polacy w leuven"
- "ile kosztuje chleb w belgii"
- "ceny w belgii"
- "ceny paliwa w belgii"
- "belgia ceny jedzenia"
- "pogoda w belgii"
- "lot do belgii"
- "belgia jak znaleźć mieszkanie"
- "belgia jak znaleźć pracę"
a nawet
- "wynajem mieszkania w lund"
- "co można kupić w amsterdamie"
i tak dalej... Polak robi się mobilny. A ostatni zgasi światło. W sumie będzie tego na oko 7-8% wejść.

Ale drugie 7-8% wejść bierze się z motywacji lustracyjnej:
- "wielgus + jacket"
- "teczka wielgusa"
- "tw i ozi"
- "problem lustracji"
- "lustracja teczki"
- "karta kieszeniowa"
- "żona wildsteina" (wyszukiwanie z 7. stycznia; niech czytelnik o predylekcjach teoriospiskowych zabawi się w kojarzenie tego z późniejszymi wydarzeniami politycznymi).

Zestaw fraz z wyszukiwarek z ostatnich trzech miesięcy daje też pewien mglisty obraz polskich problemów. Pisała o nich zresztą niedawna Polityka, nawet Dehnel i Buzek się wypowiadali. Raporty analyticsa mijają się jednak z diagnozą intelektualistów. Polaka nie trapi, że wyrżnięto elity jego narodu, ani nie trapi go, że polski pracownik nauki mało zarabia. Polaka trapi - jak pokazuje gógiel:
- "jak sie pisze referat" - duże miasta;
- "jak kupić prace" - duże miasta uniwersyteckie;
- "kto zabija wiewiórki" - Mazury i Warmia.

Wniosek taki, że problemem numer jeden w Polsce jest analfabetyzm i głód.

środa, marca 07, 2007

O rocznicy śmierci Tomasza Akwinaty

Od dawna - od Wielgusa właściwie - nic nie wstrząsało życiem Pyszczków. Były wprawdzie Pyszczki w Polsce na feriach, pobyły u swoich rodzin, wróciły do Leuven wraz z J-Siostrą, która wynudziła się (jak mniemają Pyszczki) na belgijskich feriach, ale potem, w zasadzie, nie wydarzały się żadne wydarzenia.

Do dziś. Dziś bowiem Wyższy Instytut Filozoficzny KULu (w skrócie HIW) obchodził rocznicę śmierci Tomasza Akwinaty, świętego, rzecz jasna. Święto świętego to, jak się okazuje, nie byle impreza, tu, w warunkach belgijskich. Święto świętego polega bowiem na tym, że najpierw, dla zachowania pozorów przywoitości, organizuje się wykład jakiejś filozoficnzej sławy na temat świętego. Z okazji Tomasza dziś było: ,,Tomizm analityczny''. Zaproszona sława ze Zjednoczonego Królestwa przyjechała, wygłosiła, potem została spłentowana, że fajny, taki historyczny, szkicyk nakreśliła; podziękowano sławie oklaskami, zadano kilka kurtuazyjnych pytań: - Co sława sądzi o możliwości przełożenia Tomasza na język Heideggera?; raz jeszcze zaklaskano i rozpoczęto recepcję.

Recepcję - znaczy się food and drink for free dla wszystkich, minglujmy się w imię Pana. Tego Pyszczki jeszcze nigdy w swojej alma mater na KP3 nie doświadczyły. Pomijając warunki lokalowe, którymi dysponują Leuveńczycy, a nie dysponują warszawskie filozofy - w Warszawie by taka impreza nie przeszła. Wyobraźmy sobie bowiem, że w sali Kazimierza Ajdukiewicza wisi wielki drewniany krucyfiks z realistycznym ciałem Jezusa pokrytym ranami od cięgów, przybranym w koronę cierniową; że naprzeciw Jezusa ukrzyżowanego wisi drewniana Matka Boska Boleściwa w skali 1:1; że sufit pokrywają złote polichromie (odnowione), a salę całą oświetlają żyrandole z epoki (mniejsza o to, z jakiej); do tego z rogu spogląda na zebranych słuchaczy Kardynał Mercier (reprodukcja wizerunku) - a pod instytutem parkuje van z logo uniwersyteckiej stołówki, z którego wynajęta obsługa święta Świętego Tomasza wyjmuje skrzynie wina, piwa i kanapek. Catering uniwersytecki wnosi jadło i napoje na górę, a studenci i wszyscy, którym święto Akwinaty niebłahe, wcinają i chleją, bez konieczności - dodajmy - okazania legitymacji studenckiej i udowodnienia, że jedna kanapka z paprykarzem szczecińskim i jeden kieliszek wina na mocy afiliacji do IF UW przysługujue. Tak właśnie święto świętego wygląda tu, w Leuven.

Czy na KP3 by to przeszło? Czy pod panowaniem Jaśnie J-a (nie pyszczka!), który był zamknął na kłódkę dziedziniec instytutu, bo ktoś ośmielił się na nim spożywać alkohol, udałoby się zorganizować święto świętego Tomasza? Z Cabernet Sauvignion ze średniej półki i dwoma rodzajami piwa do woli? Nawet nie pod krucyfiksem ale choćby pod portretem Ajdukiewicza o paraliżującym spojrzeniu?

Otóż J- odpowiada - nie przeszłoby. Z tych samych zresztą przyczyn, dla których IF UW nie ma wykrywalnej przez googla strony internetowej.

Zreszta, never mind, J- jest trochę zmęczony po bankiecie na chwałę Pana i na chwałę świętego Tomasza.

poniedziałek, stycznia 08, 2007

O teczkach, tfu, kartach kieszeniowych

Do J-Pyszczkowej kolekcji pedeefów dołączył wczoraj dokument niebagatelny - Karta Kieszeniowa ,,Jacket'', kryjąca całe tajemnice posługi nieschodzącego z ostatnio z ust tłuszczy biskupa Wielgusa. W ogóle, gwoli jasności, od dobrych kilku dni każdy może sobie ściągnać na swój twardy dysk teczkę, tfu, kartę kieszeniową Wielgusa i poczytać o fantastycznych przygodach Greya na tropach Szerszeni.



J-Pyszczek ściągnął sobie i, przy akompaniamencie R-Pyszczkowego pukania się w czoło, przeczytał. Lektura to długa (aż 69 stron), choć niewymagająca i fascynująca zarazem. R- nie rozumiał, jak można w ogóle tracić czas na przeglądanie takich dokumentów. ,,O ileż ciekawiej pouzupełniać strony na nowym portalu studentów filozofii UW'' - zdawały się twierdzić jego czyny.

Ale dziś R- zgodził się spędzić chwikę przed laptopem J-Pyszczka i poanalizować treść słynnej karty kieszeniowej. I co się okazało?

Otóż przede wszystkim, Pyszczki się grubo zawiodły. Jeżeli w ogóle Pyszczki dorobią się kiedyś swoich teczek, to będą to zapewne pliki xml generowane przez roboty googla. I na pewno będą miały więcej treściwych informacji, niż karta kieszeniowa z mozołem wypełniana przez wszystkich tych pułkowników Mazurków, Mroczków i Siekielewskich. Pyszczki doszły bowiem do wniosku, że teczka Wielgusa jest strasznie beztreściowa. Kiedyś, jak IPN dopiero powoływano do życia, Pyszczki sądziły, że w teczkach są przede wszystkim raporty i notatki przygotowywane przez samych TW albo OZI. Że można się dowiedzieć, kto co o kim mówił, kto kogo podgryzał, kto na kogo knuł.

Z karty kieszeniowej ,,Jacket'' numer 7207 niczego takiego Pyszczki się nie dowiedziały. Nie dowiedziały się nawet, o czym, dokładnie, Grey chciał pisać habilitację. Nie dowiedziały się, dlaczego operacja wprowadzenia Greya do obiektu Szerszenie nie powiodła się. Nie dowiedziały się, ile razy Grey, stojąc pod Cafe Glockenspiel w Salzburgu, pytał:
,,Czy nie był pan miesiąc temu na wycieczce w Rzymie?'', a niepozorny przechodzień w beżowym trenczu odpowiadał mu:
,,Nie, wybieram się do Wiecznego Miasta dopiero w przyszłym roku''.
Nie dowiedziały się również, z jakimiż to kobietami utrzymywał Grey intymne stosunki przy zachowaniu pełnej dyskrecji, ani dlaczego nie nosił sutanny. Nie dowiedziały się, skąd ubecja wiedziała, że jego informacje są prawdziwe.

Dowiedziały sie Pyszczki natomiast, jakie kombinacje operacyjne przewidywali Mazurek i Siekielewski, żeby skompromitować ks. Śliwańskiego (s. 32 pedeefa) i wyrobiły sobie jako taki obraz tego, jak to w epoce sprzed googla, działało zbieranie danych.

I jakkolwiek Pyszczki nie ferują wyroków etycznych (bo to nie ich broszka), to śmierdzi im nieco fakt, że lustruje się TW i OZI, a nie sądzi się takich Mazurków, Mroczków i Siekielskich. Że mówi się, że ,,Jacket'' Wielgusa na pewno nie jest sfałszowany, jednoczesnie nie mając żadnych dowodów na to, ile procent zawartości ,,Jacketa'' to rzeczywiście fakty, a ile - bujda na resorach.

W każdym razie, J- już wyobraził sobie, jaki biznes można by zrobić na teczkach. Na pewno świetnie sprzedawałyby się lekkie kryminały o hierarchach kościoła wydawane w serii ,,jackety'', a kazdy student dałby się poćwiartować za segregator z napisem ,,karta kieszeniowa jacket''. O ile więc te całe teczki mają w sobie jakiś potencjał, to jest to chyba tylko potencjał mocnej, rozpoznawalnej marki. Może to nawet Pyszczki zgłoszą do inkubatorów przedsiębiorczości, jak wrócą...