niedziela, grudnia 31, 2006

O Flamandzkim Romanie i że Belgia nie jest wcale taka inna, choć też nie aż taka sama

W Brabancji Flamandzkiej od tygodnia szaleją święta podchoinkowo-noworoczne - i wyglądają zupełnie inaczej, niż to, do czego przywykły Pyszczki w Polsce.

Pierwsze primo, robienie przedświątecznych zakupów to była istna przyjemność: sklepy wyjątkowo dobrze zaopatrzone w belgijskie pyszności,a przed kasami wyjątkowo króciutkie kolejki, bo cała leuveńska studenteria uciekła do domów.

Drugie primo, miasteczko niemal zamarło, ludzi zrobiło sie o połowę mniej (w końcu 30 tysięcy studentów to połowa wszystkich mieszkańców), jedynie tu i ówdzie przez parterowe okna jednorodzinnych kamienic (60% Belgów ponoć zamieszkuje własny jednorodzinny budynek) widać świętujące przed choinkami flamandzkie rodziny wieopokoleniowe.

Trzecie primo, z okazji świąt, odwołano w kościołach mszę popołudniową (jedyną w tygodniu) - co jest dla Pyszczków niesamowicie egzotycznym zjawiskiem. Ale chociaż szopkę w kościele wystawili.



I wydawać by się mogło, na przykładzie leuveńskiego folkloru świątecznego, że ta cała Belgia jest strasznie inna i dziwna i że nasz polofolklor od eurofolkloru dzieli kulturowa przepaść. Ale nie - J-Pyszczek, korzystając z wolnego czasu wakacji świątecznych odkrył, że Belgia jest bardzo podobna do Polski, co więcej - ma nawet swojego Romana!

Motywacja odkrycia J-Pyszczka była czysto epistemiczna. J- chciał się mianowicie podszkolić z niderlandzkiego (jaa, J-Pyszczek heeft nederlands gestudeerd en ze wil meer weten!). W związku z czym zainteresował się prawicą flamandzką. Znalazł na YouTubie spot wyborczy partii Vlaams Belang (w wolnym tlumaczeniu: Flamandzki Interes) i postanowił go sobie, w miarę możliwosci przetłumaczyć.

I cóż się okazało? Okazało się mianowicie, że gdyby tylko w Polsce byli muzułmańscy emigranci w większych ilościach, a Niemcy tworzyliby dużą mniejszość na południu kraju, to z dużym prawdopodobieństwem PiS lub Liga kręciłyby bardzo podobne spoty. Oto i spot:



Flamandzki Interes rozpoczyna oczywiście od epatowania poczuciem zagrożenia - w pierwszej klatce hasło 'veiligheid - bezpieczeństwo' i cytat z Guya Verhofstadta (premiera tutejszego), który kłamie bezczelnie, że przestępczość spada - a przecież nie spada, nagłówki gazet (o zabójstwie za mp3plajera i o Marcu Dutroux) mówią swoje. Flamandzki interes weźmie się za przestępców! Następny napis: 'vreemdelingen - obcokrajowcy'i komentarz, że z liberalnymi demokratami zawsze będzie za dużo obcych we Flamandii. Następne ujęcia pokazują allahowi ducha winnych Muzułmanów, ktorzy łażą, nie wiadomo po co, terroryzm sieją, jeszcze komuś krzywdę zrobią. W szczególności Muzułmanka z wózkiem wygląda na niebezpieczną. Nie wiadomo co w tym wózku wiezie.

I potem wchodzi prawdziwy Belgijski Roman!



Belgijski Roman to główna twarz Flamandzkiego Interesu, Filip Dewinter. Wygląda prawie jak nasz polski.

J- nie wie dokładnie, co Filip mówi (bo ze słuchu to jeszcze nie jest za bardzo lux), ale ważne jest to, co dzieje się w spocie dalej. Porusza się mianowicie kwestię podatków ('belastingen'). Chodzi o to, że Flamandzi strasznie się generalnie wkurzają, że płacą wysokie podatki, a korzystają z nich beznadziejni, leniwi, niedouczeni Waloni z południa. Co gorsza, jak pokazuje nagłówek w gazecie: aż półtora milona Belgów żyje na granicy ubóstwa ('1,500 000 Belgen op rand van armoede!') - procentowo to nawet chyba gorzej niż w Polsce! Choć przyznać trzeba, że zupełnie tych 15% procent ubogich tu nie widać...

Dalej spot robi się strasznie PiSowaty: 'eerlijke politiek - uczciwa polityka' i walka z kordonem sanitarnym, którym otoczyli Flamandzki Interes purpurowi w parlamencie (to znaczy, że nikt z nimi nie gada), walka o demokrację (jak wiadomo, Walonia nie jest demokratyczna, a Flamandia pod rządami Verhofstadta to bananowa republika), walka z korupcją i dalej, w ten deseń. Całkiem często pojawia się słowo 'recht' - gdyby nie to, że po niderlandzku, J- skłonny byłby sądzić, że ma deja vu.
Wrażenia dopełnia zresztą nagłówek z gazety: 'acht agenten laten erdal lopen'. Aż ośmiu agentów mają w tej Belgii!

W każdym razie, im bardziej J- ogląda spoty wyborcze Flamandzkiego Interesu, tym bardziej niepewnie się czuje wychodząc po zmierzchu z norki. Co gorsza, lektura książki, którą R- dostał pod choinkę (Belgian adventures) niepewność J-Pyszczka potęguje - sexafera w Samoobronie to pryszcz na lędźwiach Anety K. w porównaniu z siatką pedofilską wokół Marca Dutroux, a nepotyzm w naszym jednym rządzie i jednym sejmie to pikuś w porównaniu z nepotyzmem w trzech belgisjkich rządach i sześciu parlamentach.

środa, grudnia 20, 2006

O pięknej literaturze i że lepiej być prymitywkiem

Już od pewnego czasu J-Pyszczek zdaje sobie sprawę, że daleko mu do jakichś tam akademików i yntelektualystów, bo tak naprawdę, to jest strasznym prymitywem.

J-Pyszczek szczyci sie bowiem tym, że od czterech lat nie czyta pięknej literatury (w przeciweństwie do Siostry J-Pyszczka i jej szwagra, czyli R-a). To znaczy czyta trochę takich tam powieści, ale nic z wyższej półki, na przykład jedną książkę o zbuntowanym prawniku Johna Grishama (''Street Lawyer'', strasznie tendencyjny) i jedną współczesną prozę młodą polską, Piotra Czerskiego broszurkę o tym, jak umiera papież. Kupił sobie też J- latem ,,Szminkę w Wielkim Mieście'' pomysłodawczyni serialu ''Sluts and The City'', ale nie dał rady przebrnąć przez ową, bo zaczął gubić się w bohaterkach (wszystkie były takie same). Podobnież, kiedy R- kupił J-owi ''Sprawiediwość owiec'' i chlusnął ją jednym tchem w pociągu, to J-, jak zaczął czytać, to po dwudziestu stronach zaczął się gubić w bohaterach (tym razem jeszcze bardziej takich samych, wszak książka była o owcach) i też odłożył.

Dlatego J- generalnie książek z historyjką nie czyta - w wersji oficjalnej, dlatego, że wyraża postmodernistyczny bunt przeciw wielkim narracjom, a w wersji dla krewnych i znajomych - datego, że jest małym puchatym prymitywkiem i woli oglądać zajawki desperate housewives na youTubie.

Ale ostatnio w życiu J-Pyszczka wydarzył się pewien przełom - J- przypomniał sobie mianowicie, jak to młodym pyszczęciem będąc, nosząc rozmiar 34 pupy i 40 tułowia, chadzał na indywidualny program z polskiego, krytykował nadprodukcję beletrystyczną Manueli Gretkowskiej i zachwycał się ,,Wyspą Hobsona''.
,,To były czasy...'' - myślał J-Pyszczek, a jego nostalgię dopingował R-:
,,No..., kiedyś to ty byłaś taką fajną intelektualną laską... a teraz... czytałabyś tylko te książki naukowe nudne, czekoladę z Aldiego wcinała i na dzieciuki tylko czekała... ''

Cóż więc J- zrobił? J- wypożyczył sobie książkę. Powieść, w sensie, bo R- dodał jeszcze, że od czytania powieści łatwiej przychodzi pisanie porgramów. J- nie zrobił tego, rzecz jasna , na żywioł. Najpierw przeprowadził mały risercz literatury, którą warto czytać i wywnioskował, że wypożyczy sobie książkę jakąś wybitną i znamienitą, najlepiej taką, która w pewnym mikrosensie zmieniła bieg dziejów (lokalnie rzecz biorąc).

J- doczytał więc w internecie, że takie właśnie znamienite książki (breathtaking i astonishing) pisze Joyce Carol Oates. Że pisze ponoć o amerykańskich suburbiach, że źle się tam dzieje i że jest zakłamanie, że jest korupcja amerykańskiego mitu i że jest komercjalizacja moralności. Pal sześć to całe drugie dno, ale ważne, że o suburbiach - być może Joyce Carol Oates posłuży jako miły surogat trzeciego sezonu Desperate Housewives, którego J- nie może się już doczekać.

Jak też był J- postanowił, tak zrobił: zaszedł przed kilkoma tygodniami do biblioteki literatury, znalazł półkę z powieściami o suburbiach i wyciągnął tę o najwygodniejszym formacie, z nawiększą czcionką, najwęższą szpaltą i najładnieszą okładką. W ten to sposób J- wypożyczył se trzysta stron bitej literatury pięknej - ,,Expensive People'' się nazywała.

Dziś Pyszczek skończył ją, tę lietarturę, czytać - po czterech tygodniach. I co?
Wypadałoby teraz jakoś to wszystko spłentować - że J- żałuje, że tak długo wzdaragał się na myśl o beletrystyce, że ,,Expensive People'' zmieniła bieg J-Pyszczka życia, że od treraz będzie już tylko książki Joyce Carol Oates czytał...

Nic z tych rzeczy. J-Pyszczek utwierdził się w przekonaniu, że książki fabularne z ambicjami są do kitu i nudne, i że lepiej w ramach uduchawiania się oglądać jednak zwiastuny filmów na YouTubie.
,,Expensive People'' było wprawdzie, tak jak zapowiadali na internecie, o suburbiach i o amerykańskich żonach domowych, ale żeby to jakieś ręce i nogi miało, to J- Pyszczek nie powie. Jest tam jeden główny bohater, nazywa się Rysiek (nomen omen) i ma jedenaście lat i jego matka jest Ukrainką, ale mówi, że rosyjską emigrantką, a ojciec robi w jakiejś fabryce kabli, też na suburbiach (jak Fabryka Kabli w Załomiu) i generalnie dobrze im się wiedzie, w ciagu trzystu stron sprzedają 3 domy i tyleż samo nowych kupują. Koniec końców Rysiek zabija matkę i nikt w to nie wierzy. Tyle.

Może i ta cała literatura ma jakiś tam swój urok, na przykład jak się ją czyta w majowym słońcu pod kwitnącą gruszą albo w sierpniowy skwar pod pożółkłą katalpą. Ale jest grudzień i człowiek - Pyszczek - oczekiwałby, że odpowie mu ta literatura na jakieś uniwersalne pytanie o sens. Na przykład: skąd oni ci Amerykanie mają tyle kasy, żeby tak se móc te domy kupować? Albo: jak oni to robią, że przy ojcu utrzymującym całą rodzinę i bezrobotnej matce stać ich na murzynkę do sprzątania? Albo: w jakim celu jedenastoletni chłopcy zabijają swoich krewnych i skąd biorą broń?

Nic z tych rzeczy. Joyce Carol Oates nie odpowiada na żadne z tych uniwersalnych pytań o sens, w związku z czym J-Pyszczek wywnioskował (przez abdukcję), że czytanie beletrstyki nie ma sensu, tym bardziej, że nie sprawi, że J-owi schudnie pupa. I daltego J-Pyszczek woli być prymitywem - i to jakim! Wszak z wyboru...

piątek, grudnia 08, 2006

O mózgach w agorze i że studia są studyjne

J-Pyszczka ostatnio skłoniło do refleksji. I to tak skłoniło, że aż wymyślił Gedankenexperiment w stylu mózgów w naczyniu, a mianowicie - mózgi w agorze.

Wyobraźmy sobie bowiem - pisałby J-Pyszczek, gdyby był Hilarym Putnamem, ale nie jest, - że jesteśmy li tylko mózgami w naczyniach podłączonych do gazety.pl. Wszelkie nasze doznania zmysłowe nie odnosza się więc do świata rzeczywistego, lecz do świata, który wytwarza portal agory. Sądzimy, że widzimy graby i wiązy, ale tak naprawdę, to Michnik pobudza nasze zmysły tak, abyśmy graby i wiązy widzieli. Sądzimy, że rysujemy portret Churchilla, ale tak naprawdę nasz rysunek nie przedstawia Churchilla - tylko obraz Churchilla widziany oczyma Michnika. Wiadomo, w każdym razie, o co chodzi - chodzi o pewną wersję sceptycyzmu.

J-Pyszczka naszła ta wizja w kontekście głębszych przemyśliwań o tym, że lektura gazety.pl stanowi znacznie zbyt znaczne źródło pyszczkowej wiedzy o świecie. Bezpośrednie - bo gazeta.pl zaczyna i kończy każdy dzień Pyszczków. Pośrednie - bo z gazety.pl pochodzą niusy w niemal każdym serwisie informacyjnym, jaki udostępnia Pyszczkom sieć web. Gazetę.pl czytają ewidentnie na przykład w Teleexpressie, który Pyszczki namiętnie oglądają online do obiadu. Nius o stole dla nosorożców w ZOO na Pradze wieńczył wydanie Telexpressu dzień po tym, jak wrzucono go na gazetę.pl.

Nie trzeba wspominać, że gazeta.pl rządzi też doborem materiałów do całej reszty serwisów w tefał. Pyszczki, prócz Teleexpressu ogladają też czasem online Wiadomości - bo tam co najmniej raz w tygodniu pokazują Wildsteina, jak opowiada o tym, że Wiadomościom skacze w rankingu percepcji obiektywności. Ale niusy z Wiadomości to też gazeta, jak się patrzy, z Anetą K. i spermą posła Łyżwińskiego na czele (fuj).

Ale i tak emanację gazetowej Jedni informacyjnej przebija emanacja jej dennego, ostatnimi czasy, stylu polszczyzny. Być może gazecie.pl skończyła się licencja na spellcheckera, być może skończyła się jej licencja na słownik polskiego - ale nic nie usprawiedliwia kwiatka, jakim jest Grupa Studyjna ds. Iraku. Dobrze, że nie kameralna. Albo lepiej - halowa.

Chodzi oczywiście o Iraq Study Group, której nazwę normalny użytkownik polszczyzny przetłumaczyłby jako "Grupa Studiów Irackich". Ale gazeta.pl idzie w zaparte: grupa studiuje, więc jest studyjna.
Pyszczki też są, poniekąd, studyjne. Gorsza sprawa, że mózgiem w agorze jest też mózg Macieja Orłosia, który za gazetą powtarza: grupa studyjna do spraw iraku.

I teraz, uwaga, będzie pointa: czy jeśli jesteśmy mózgami w agorze, to możemy w ogóle pomyśleć, że nimi nie jesteśmy?