niedziela, grudnia 31, 2006

O Flamandzkim Romanie i że Belgia nie jest wcale taka inna, choć też nie aż taka sama

W Brabancji Flamandzkiej od tygodnia szaleją święta podchoinkowo-noworoczne - i wyglądają zupełnie inaczej, niż to, do czego przywykły Pyszczki w Polsce.

Pierwsze primo, robienie przedświątecznych zakupów to była istna przyjemność: sklepy wyjątkowo dobrze zaopatrzone w belgijskie pyszności,a przed kasami wyjątkowo króciutkie kolejki, bo cała leuveńska studenteria uciekła do domów.

Drugie primo, miasteczko niemal zamarło, ludzi zrobiło sie o połowę mniej (w końcu 30 tysięcy studentów to połowa wszystkich mieszkańców), jedynie tu i ówdzie przez parterowe okna jednorodzinnych kamienic (60% Belgów ponoć zamieszkuje własny jednorodzinny budynek) widać świętujące przed choinkami flamandzkie rodziny wieopokoleniowe.

Trzecie primo, z okazji świąt, odwołano w kościołach mszę popołudniową (jedyną w tygodniu) - co jest dla Pyszczków niesamowicie egzotycznym zjawiskiem. Ale chociaż szopkę w kościele wystawili.



I wydawać by się mogło, na przykładzie leuveńskiego folkloru świątecznego, że ta cała Belgia jest strasznie inna i dziwna i że nasz polofolklor od eurofolkloru dzieli kulturowa przepaść. Ale nie - J-Pyszczek, korzystając z wolnego czasu wakacji świątecznych odkrył, że Belgia jest bardzo podobna do Polski, co więcej - ma nawet swojego Romana!

Motywacja odkrycia J-Pyszczka była czysto epistemiczna. J- chciał się mianowicie podszkolić z niderlandzkiego (jaa, J-Pyszczek heeft nederlands gestudeerd en ze wil meer weten!). W związku z czym zainteresował się prawicą flamandzką. Znalazł na YouTubie spot wyborczy partii Vlaams Belang (w wolnym tlumaczeniu: Flamandzki Interes) i postanowił go sobie, w miarę możliwosci przetłumaczyć.

I cóż się okazało? Okazało się mianowicie, że gdyby tylko w Polsce byli muzułmańscy emigranci w większych ilościach, a Niemcy tworzyliby dużą mniejszość na południu kraju, to z dużym prawdopodobieństwem PiS lub Liga kręciłyby bardzo podobne spoty. Oto i spot:



Flamandzki Interes rozpoczyna oczywiście od epatowania poczuciem zagrożenia - w pierwszej klatce hasło 'veiligheid - bezpieczeństwo' i cytat z Guya Verhofstadta (premiera tutejszego), który kłamie bezczelnie, że przestępczość spada - a przecież nie spada, nagłówki gazet (o zabójstwie za mp3plajera i o Marcu Dutroux) mówią swoje. Flamandzki interes weźmie się za przestępców! Następny napis: 'vreemdelingen - obcokrajowcy'i komentarz, że z liberalnymi demokratami zawsze będzie za dużo obcych we Flamandii. Następne ujęcia pokazują allahowi ducha winnych Muzułmanów, ktorzy łażą, nie wiadomo po co, terroryzm sieją, jeszcze komuś krzywdę zrobią. W szczególności Muzułmanka z wózkiem wygląda na niebezpieczną. Nie wiadomo co w tym wózku wiezie.

I potem wchodzi prawdziwy Belgijski Roman!



Belgijski Roman to główna twarz Flamandzkiego Interesu, Filip Dewinter. Wygląda prawie jak nasz polski.

J- nie wie dokładnie, co Filip mówi (bo ze słuchu to jeszcze nie jest za bardzo lux), ale ważne jest to, co dzieje się w spocie dalej. Porusza się mianowicie kwestię podatków ('belastingen'). Chodzi o to, że Flamandzi strasznie się generalnie wkurzają, że płacą wysokie podatki, a korzystają z nich beznadziejni, leniwi, niedouczeni Waloni z południa. Co gorsza, jak pokazuje nagłówek w gazecie: aż półtora milona Belgów żyje na granicy ubóstwa ('1,500 000 Belgen op rand van armoede!') - procentowo to nawet chyba gorzej niż w Polsce! Choć przyznać trzeba, że zupełnie tych 15% procent ubogich tu nie widać...

Dalej spot robi się strasznie PiSowaty: 'eerlijke politiek - uczciwa polityka' i walka z kordonem sanitarnym, którym otoczyli Flamandzki Interes purpurowi w parlamencie (to znaczy, że nikt z nimi nie gada), walka o demokrację (jak wiadomo, Walonia nie jest demokratyczna, a Flamandia pod rządami Verhofstadta to bananowa republika), walka z korupcją i dalej, w ten deseń. Całkiem często pojawia się słowo 'recht' - gdyby nie to, że po niderlandzku, J- skłonny byłby sądzić, że ma deja vu.
Wrażenia dopełnia zresztą nagłówek z gazety: 'acht agenten laten erdal lopen'. Aż ośmiu agentów mają w tej Belgii!

W każdym razie, im bardziej J- ogląda spoty wyborcze Flamandzkiego Interesu, tym bardziej niepewnie się czuje wychodząc po zmierzchu z norki. Co gorsza, lektura książki, którą R- dostał pod choinkę (Belgian adventures) niepewność J-Pyszczka potęguje - sexafera w Samoobronie to pryszcz na lędźwiach Anety K. w porównaniu z siatką pedofilską wokół Marca Dutroux, a nepotyzm w naszym jednym rządzie i jednym sejmie to pikuś w porównaniu z nepotyzmem w trzech belgisjkich rządach i sześciu parlamentach.

środa, grudnia 20, 2006

O pięknej literaturze i że lepiej być prymitywkiem

Już od pewnego czasu J-Pyszczek zdaje sobie sprawę, że daleko mu do jakichś tam akademików i yntelektualystów, bo tak naprawdę, to jest strasznym prymitywem.

J-Pyszczek szczyci sie bowiem tym, że od czterech lat nie czyta pięknej literatury (w przeciweństwie do Siostry J-Pyszczka i jej szwagra, czyli R-a). To znaczy czyta trochę takich tam powieści, ale nic z wyższej półki, na przykład jedną książkę o zbuntowanym prawniku Johna Grishama (''Street Lawyer'', strasznie tendencyjny) i jedną współczesną prozę młodą polską, Piotra Czerskiego broszurkę o tym, jak umiera papież. Kupił sobie też J- latem ,,Szminkę w Wielkim Mieście'' pomysłodawczyni serialu ''Sluts and The City'', ale nie dał rady przebrnąć przez ową, bo zaczął gubić się w bohaterkach (wszystkie były takie same). Podobnież, kiedy R- kupił J-owi ''Sprawiediwość owiec'' i chlusnął ją jednym tchem w pociągu, to J-, jak zaczął czytać, to po dwudziestu stronach zaczął się gubić w bohaterach (tym razem jeszcze bardziej takich samych, wszak książka była o owcach) i też odłożył.

Dlatego J- generalnie książek z historyjką nie czyta - w wersji oficjalnej, dlatego, że wyraża postmodernistyczny bunt przeciw wielkim narracjom, a w wersji dla krewnych i znajomych - datego, że jest małym puchatym prymitywkiem i woli oglądać zajawki desperate housewives na youTubie.

Ale ostatnio w życiu J-Pyszczka wydarzył się pewien przełom - J- przypomniał sobie mianowicie, jak to młodym pyszczęciem będąc, nosząc rozmiar 34 pupy i 40 tułowia, chadzał na indywidualny program z polskiego, krytykował nadprodukcję beletrystyczną Manueli Gretkowskiej i zachwycał się ,,Wyspą Hobsona''.
,,To były czasy...'' - myślał J-Pyszczek, a jego nostalgię dopingował R-:
,,No..., kiedyś to ty byłaś taką fajną intelektualną laską... a teraz... czytałabyś tylko te książki naukowe nudne, czekoladę z Aldiego wcinała i na dzieciuki tylko czekała... ''

Cóż więc J- zrobił? J- wypożyczył sobie książkę. Powieść, w sensie, bo R- dodał jeszcze, że od czytania powieści łatwiej przychodzi pisanie porgramów. J- nie zrobił tego, rzecz jasna , na żywioł. Najpierw przeprowadził mały risercz literatury, którą warto czytać i wywnioskował, że wypożyczy sobie książkę jakąś wybitną i znamienitą, najlepiej taką, która w pewnym mikrosensie zmieniła bieg dziejów (lokalnie rzecz biorąc).

J- doczytał więc w internecie, że takie właśnie znamienite książki (breathtaking i astonishing) pisze Joyce Carol Oates. Że pisze ponoć o amerykańskich suburbiach, że źle się tam dzieje i że jest zakłamanie, że jest korupcja amerykańskiego mitu i że jest komercjalizacja moralności. Pal sześć to całe drugie dno, ale ważne, że o suburbiach - być może Joyce Carol Oates posłuży jako miły surogat trzeciego sezonu Desperate Housewives, którego J- nie może się już doczekać.

Jak też był J- postanowił, tak zrobił: zaszedł przed kilkoma tygodniami do biblioteki literatury, znalazł półkę z powieściami o suburbiach i wyciągnął tę o najwygodniejszym formacie, z nawiększą czcionką, najwęższą szpaltą i najładnieszą okładką. W ten to sposób J- wypożyczył se trzysta stron bitej literatury pięknej - ,,Expensive People'' się nazywała.

Dziś Pyszczek skończył ją, tę lietarturę, czytać - po czterech tygodniach. I co?
Wypadałoby teraz jakoś to wszystko spłentować - że J- żałuje, że tak długo wzdaragał się na myśl o beletrystyce, że ,,Expensive People'' zmieniła bieg J-Pyszczka życia, że od treraz będzie już tylko książki Joyce Carol Oates czytał...

Nic z tych rzeczy. J-Pyszczek utwierdził się w przekonaniu, że książki fabularne z ambicjami są do kitu i nudne, i że lepiej w ramach uduchawiania się oglądać jednak zwiastuny filmów na YouTubie.
,,Expensive People'' było wprawdzie, tak jak zapowiadali na internecie, o suburbiach i o amerykańskich żonach domowych, ale żeby to jakieś ręce i nogi miało, to J- Pyszczek nie powie. Jest tam jeden główny bohater, nazywa się Rysiek (nomen omen) i ma jedenaście lat i jego matka jest Ukrainką, ale mówi, że rosyjską emigrantką, a ojciec robi w jakiejś fabryce kabli, też na suburbiach (jak Fabryka Kabli w Załomiu) i generalnie dobrze im się wiedzie, w ciagu trzystu stron sprzedają 3 domy i tyleż samo nowych kupują. Koniec końców Rysiek zabija matkę i nikt w to nie wierzy. Tyle.

Może i ta cała literatura ma jakiś tam swój urok, na przykład jak się ją czyta w majowym słońcu pod kwitnącą gruszą albo w sierpniowy skwar pod pożółkłą katalpą. Ale jest grudzień i człowiek - Pyszczek - oczekiwałby, że odpowie mu ta literatura na jakieś uniwersalne pytanie o sens. Na przykład: skąd oni ci Amerykanie mają tyle kasy, żeby tak se móc te domy kupować? Albo: jak oni to robią, że przy ojcu utrzymującym całą rodzinę i bezrobotnej matce stać ich na murzynkę do sprzątania? Albo: w jakim celu jedenastoletni chłopcy zabijają swoich krewnych i skąd biorą broń?

Nic z tych rzeczy. Joyce Carol Oates nie odpowiada na żadne z tych uniwersalnych pytań o sens, w związku z czym J-Pyszczek wywnioskował (przez abdukcję), że czytanie beletrstyki nie ma sensu, tym bardziej, że nie sprawi, że J-owi schudnie pupa. I daltego J-Pyszczek woli być prymitywem - i to jakim! Wszak z wyboru...

piątek, grudnia 08, 2006

O mózgach w agorze i że studia są studyjne

J-Pyszczka ostatnio skłoniło do refleksji. I to tak skłoniło, że aż wymyślił Gedankenexperiment w stylu mózgów w naczyniu, a mianowicie - mózgi w agorze.

Wyobraźmy sobie bowiem - pisałby J-Pyszczek, gdyby był Hilarym Putnamem, ale nie jest, - że jesteśmy li tylko mózgami w naczyniach podłączonych do gazety.pl. Wszelkie nasze doznania zmysłowe nie odnosza się więc do świata rzeczywistego, lecz do świata, który wytwarza portal agory. Sądzimy, że widzimy graby i wiązy, ale tak naprawdę, to Michnik pobudza nasze zmysły tak, abyśmy graby i wiązy widzieli. Sądzimy, że rysujemy portret Churchilla, ale tak naprawdę nasz rysunek nie przedstawia Churchilla - tylko obraz Churchilla widziany oczyma Michnika. Wiadomo, w każdym razie, o co chodzi - chodzi o pewną wersję sceptycyzmu.

J-Pyszczka naszła ta wizja w kontekście głębszych przemyśliwań o tym, że lektura gazety.pl stanowi znacznie zbyt znaczne źródło pyszczkowej wiedzy o świecie. Bezpośrednie - bo gazeta.pl zaczyna i kończy każdy dzień Pyszczków. Pośrednie - bo z gazety.pl pochodzą niusy w niemal każdym serwisie informacyjnym, jaki udostępnia Pyszczkom sieć web. Gazetę.pl czytają ewidentnie na przykład w Teleexpressie, który Pyszczki namiętnie oglądają online do obiadu. Nius o stole dla nosorożców w ZOO na Pradze wieńczył wydanie Telexpressu dzień po tym, jak wrzucono go na gazetę.pl.

Nie trzeba wspominać, że gazeta.pl rządzi też doborem materiałów do całej reszty serwisów w tefał. Pyszczki, prócz Teleexpressu ogladają też czasem online Wiadomości - bo tam co najmniej raz w tygodniu pokazują Wildsteina, jak opowiada o tym, że Wiadomościom skacze w rankingu percepcji obiektywności. Ale niusy z Wiadomości to też gazeta, jak się patrzy, z Anetą K. i spermą posła Łyżwińskiego na czele (fuj).

Ale i tak emanację gazetowej Jedni informacyjnej przebija emanacja jej dennego, ostatnimi czasy, stylu polszczyzny. Być może gazecie.pl skończyła się licencja na spellcheckera, być może skończyła się jej licencja na słownik polskiego - ale nic nie usprawiedliwia kwiatka, jakim jest Grupa Studyjna ds. Iraku. Dobrze, że nie kameralna. Albo lepiej - halowa.

Chodzi oczywiście o Iraq Study Group, której nazwę normalny użytkownik polszczyzny przetłumaczyłby jako "Grupa Studiów Irackich". Ale gazeta.pl idzie w zaparte: grupa studiuje, więc jest studyjna.
Pyszczki też są, poniekąd, studyjne. Gorsza sprawa, że mózgiem w agorze jest też mózg Macieja Orłosia, który za gazetą powtarza: grupa studyjna do spraw iraku.

I teraz, uwaga, będzie pointa: czy jeśli jesteśmy mózgami w agorze, to możemy w ogóle pomyśleć, że nimi nie jesteśmy?

czwartek, listopada 23, 2006

O pogodzie w Belgii, o tym, jak się tu uczy logiki i referacie R-Pyszczka

Od dobrych kilku tygodni w Leuven leje. Wprawdzie z przerwami na słoneczne jesienne wikendy, ale dla Pyszczków taaaaka ilość opadu i taka ilość słońca to jest zdecydowany skandal. A żeby nie było, że J- ściemnia: proszę, prognoza pogody ściągnięta z holenderskiego serwisu pogodowego, niebieskie znaczy, że leje:




Można się tylko pocieszać, że w Norwegii, Grecji, Danii, UK, Francji i Finlandii nie jest wcale lepiej.

Co Pyszczki robią, jak leje? Otóż Pyszczki nakładają swoje lukśne peleryny rowerowe (ukłony w stronę Mamy J-Pyszczka) i zapierniczają na zajęcia, po czym migiem wracają do norki, żeby się nie przeziębić (bo J wciąż nie dostał od Wielkiego Człowieka karty ubezpieczenia, w związku z czym musi uważać na zdrowie - bo leczenie kosztuje) i przetrzymać przejściowy okres klimatyczny na sucho. Problem w tym, że w jednym media nie kłamią - klimat belgijski to jest permanentny przednówek - leje i zimno, i ciemno i nieszczęśliwość i przetrzymywać trzeba będzie długo.

Ale nie ma tego mokrego, co by na suche nie wyszło (tak, tak, zalatuje rozmnażaniem...) i Pyszczki przetrzymują płodnie, rozmnażając swoje talenta intelektualne. Na przykład Pyszczki uczą się prologować. R- to już wsiąkł w prologowanie na dobre, wczoraj zapytany o to, czy kocha bardziej Lispa czy Prologa, odpowiedział, że Prologa!!! J- też się wziął w tak zwaną garść i też prologuje, chociaż ze zdecydowanie mniejszą pasją.

Poza tym Pyszczki też postanowiły powdrażac Belgów w polski sposób uczenia logiki. Bo chodzi o co - Pyszczkom się do tej pory wydawało, że nie idzie nauczyć podstawowej logiki inaczej, jak przy pomocy Borkowskiego, czy choćby poczciwej Stanoszowej. To znaczy, że trzeba przerobić podręcznik, porobić ćwiczenia, poudowadniać twierdzenia i poświęcić temu trochę czasu, no na pewno jakieś 15 godzin kursu. Okazuje się jednak, że w Belgii uczenie logiki wygląda ździebko inaczej.

W poniedziałek bowiem na ćwiczeniach z Fundamentali Sztucznej Inteligencji zaczął się nowy temat - logika. Jest to temat ostatni, zamykający cały kurs i przeznaczony tylko dla tych najbardziej ambitnych z opcji inżynieria i kompjuter sajens. Robby - pan od fundamentali - rozdał na wejściu studentom ćwiczenia, z których pierwsze polegało na tym, żeby przetłumaczyć proste zdania po angielsku na formuły First Order Logic. Po naszemu, krótko mówiąc - pierwsze zajęcia na pierwszym roku z Anią Wójtowicz. Jedyny problem polegał na tym, że większość Chińćzyków, Węgrów i Niemców, zapercypowawszy treść zadania, przybrała wyraz twarzy typu: łot, de fak, is ferst order lodżik? Robby - pan od fundamentali - powszechny wyraz twarzy również zapercypował (czysty przykład davidsonowskiej triangulacji) i postanowił przeprowadzić krótki kurs pod hasłem 'logika w pigułce'.

A kurs wyglądał tak, że Robby powiedział: 'Ferst order lodżik? Ju dont noł łot ferst order lodżik is? Soł, ferst order lodżik is: formjulas, warajabels, konstants, kłantifajers and konektifs of propoziszynal kalkjulus. Iz yt kliir?'

W taki oto sposób Chińczycy, Węgrzy i Niemcy zostali nauczeni logiki - Pyszczki aż dziw bierze, że w IF UW poświęca się na to aż 120 godzin rocznie. Skoro można tak króciutko.

Pyszczki zaczęły też niedawno chodzić na zajęcia pod tytułem 'Logic as Foundations of AI', na które, gwoli jasności, oprócz nich chodzi jeden Niemiec i jeden Hindus (Pyszczki mają szczęście do Hindusów) i Gerda, która je prowadzi. I wszyscy na tych zajęciach, oprócz Pyszczków, rzecz jasna, są przyzwyczajeni do belgijskiej metodyki nauczania logiki, która tym się różni od metodyki polskiej, że w Polsce się pisze na tablicy, a tutaj się wyświetla. To znaczy, po prostu, że jak się tu robi referat, to się puszcza na ekranie slajdy.

R-Pyszczek natomiast miał wczoraj właśnie na tych owych zajęciach referat. O rezolucji, czyli w zasadzie o tym, jak działa Prolog. I R- zrobil coś strasznie barbarzyńskiego - primo, nie przygotowal slajdów i secundo, zapisał znaczkami prawdziwymi cztery tablice i udowodnił mnóstwo różnych rzeczy. Cały referat wydawał się, przynamniej J-Pyszczkowi, bardzo przyjemny, epistemicznie wartościowy, solidny, wręcz napawający J-a dumą, że ma kumatego chłopa. Problemem jedynym było ostatnie pytanie posatwione przez słuchacza z Niemiec - mianowicie: 'what is existential quantifier?'

środa, listopada 01, 2006

O przededniu długiego wikendu i gdzie w Leuven mieszka nauka

Okazało się niedawno, wbrew pozorom, które sprawiają pozamykane na cztery spusty belgijskie kościoły, że Belgia jest jednak krajem przyzwoicie katolickim i jak na kraj przyzwoicie katolicki przystało, nieobca jest jej instytucja długiego wikendu. Zbliża się bowiem pierwszy listopada, tu i ówdzie znany pod nazwą święta zmarłych, w związku z czym należy obywtelom zrobić wolne. Co więcej, tuż po pierwszym listopada następuje drugi listopada, czyli poprawiny święta zmarłych, i za to też się wolne należy. A że oba dni wypadają we środę i czwartek, to nie pozostaje bardziej przyzwoite wyjście, jak uczynić dniem wolnym również piątek.

I nie bez kozery - jak zwykła mawiać Asia Osińska z Kroniki - wtorek dzisiejszy zasługuje na miano przedednia długiego wikendu. Przedednie, jak bowiem wiadomo, dostarczają nam na ogół mocnych bodźców będących źródłem zapadających na długo w pamięć wrażeń (o tak, tej frazy Kronika Szczecińska by się nie powstydziła). A dziś w Leuven wydarzyło się niebyleco. Otóż dzisiaj, w godzinach wieczornych, ulicami starej, pustoszejącej w wikendy studenckiej mieściny przeszła demonstracja. I to taka, że Węgrzy ze swoimi rebeliami antygyurcsanyowskimi mogą się po prostu schować.

Ale po kolei. Pyszczki zapragnęły wieczorem pójść pominglować się z tutejszymi gikami i pograć w go w specjalnie do tego celu przystosowanej knajpce. Knajpka jest blisko norki, a najkrótsza droga prowadzi przez centralną ruchliwą Namsestraat. I Pyszczki sobie Namsestraat postanowiły do knajpki podążyć. Toteż drepczą i drepczą, gawędząc sobie o tym i owym, o sprzątaniu (że należy), o Belgach (że są dziwni), o pogodzie (że się psuje), o tym, czyja to wina i o tym, że obwiniać się nie należy. Nagle zaś, ni stąd, ni zowąd, natrafiają na kordon wozów opanczerzonych z napisem 'politie'.

Widok to w Leuven niepowszedni, więc Pyszczki zaczynają zastanawiać się, co też takiego ma zamiar się wydarzyć, że leuveńczycy tyle policji w jednym miejscu gromadzą. Wprawdzie już wcześniej, po południu, Pyszczki podejrzewały, że coś wisi w powietrzu, bo przez kilka godzin nad ich dachem (z plexiglasu, notabene) brumbrał natarczywie helikopter. Ale wtedy Pyszczki myślały, że to z okazji akcji znicz. Jednak kilkanaście klasycznych pancernych suk, niemal setka rasowych belgisjkich psów w hełmach, kagańcach i z tarczami, uzbrojonych w ebonitowe pały i obutych w nieprzemakalne kozaki to było definitywnie coś więcej niż symptom wzmożonej, z okazji wikendu, aktywności drogówki. Przystanęły więc Pyszczki popatrzeć, z nadzieją, że może zobaczą prawdziwych belgijskich kiboli, albo lepiej - szalikową polonię studentów i gastarbeiterów trenującą napierdalanie obcych przed meczem Polska-Belgia, co to ma już niebawem się odbyć w Brukseli. Stały więc Pyszczki i stały, ale kiboli ani widu ani słychu.

Wtem Pyszczki usłyszały nieśmiałe dźwięki bębnów i dojrzały powiewające w oddali strzępy rachitycznych żółtych sztandarzyków z czarnymi lewkami. Wszystko rzecz jasna w akompaniamencie brumbrania coraz gromadniej nadjeżdżających suk pancernych i coraz gromadniej nadchodzących kordonów piechoty policyjnej. Wychyliły więc Pyszczki zza kordonów nosy i co się okazało? Otóż nie więcej jak setka narodowej prawicy flamandzkiej postanowiła zamanifestować w Leuven swoje poglądy. Niepozorne takie, ledwo ogolone, niedokamione skinki (bo skinhedami to w obliczu naszej wszechpolackiej tradycji nazwać ich nie przystoi) szły sobie i waliły w swoje małe bębenki, całkowicie bezsilne wobec wszechpanującej eurodemokracji socjalhomoseksualistów i ekofeministów rozmaitej maści, rasy i genderu.

Pyszczkom zrobiło się w tym momencie autentycznie tutejszej prawicy i nacjonalistów żal. Nie żeby Pyszczki się utożsamiały z postulatami Flamandii dla Flamandów i Leuven dla Leuveńczyków (bo z przyczyn logiczno-pragmatycznych utożsamiać się nie mogą), ale żeby policja musiała skinów chronić przed anarchistami i socjalistami, to już jest skandal obyczajowy w Pyszczkach żal wzmagający. Bo jak się potem w wywiadzie z tuziemcem okazało, ilekroć prawica chce wyjść na ulicę coś zamanifestować, musi wystepować we wzmożonej ochronie policji, bo w przeciwnym razie schodzą się lewacy i napierdalają w prawicę brukiem (a bruku ci w Leuven po dostatkiem).

A propos bruku. I cegieł. Pyszczki były niedawno, jak jeszcze było powietrze wyżowe (teraz jest już niżowe i leje) na spacerze w Groot Begijnhof - mikromiasteczku w Leuven, założonym w XIII wieku przez wdowy po uczestnikach wypraw krzyżowych. Begijnhofów jest w Belgii od groma, generalnie zachowane w świetnym stanie i wpisane na listę światowego dziedzictwa Unesco. I teraz pytanie za sto punktów: co jest warszawskim odpowiednikiem, pod względem funkcji rzecz jasna, Groot Begijnhofu?



Prawidłowa odpowiedź: warszawskim odpowiednikiem tego powalającego na kolana miejsca w Leuven jest kampus na Smyczkowej (tak, tam, gdzie mieszka Pryncypał), względnie obiekt hotelowy Hera. Tak, właśnie w takich warunkach mają okazję pomieszkać sobie studenci programów master i phd oraz pracownicy leuveńskiego uniwersytetu. I żeby było na czasie i w duchu wyborczej: aż chce się żyć i emigrować!

niedziela, października 22, 2006

O białku zwierzęcym w Belgii

Dzisiaj J-Pyszczek zdał sobie sprawę, że jednej rzeczy tak naprawdę w tej Belgii mu brakuje, brakowało i brakować będzie - świni. Pyszczkom tęskno bowiem za tak zwanym prawdziwym mięsem, J-owi za schaboszczaczkiem w złocistej panierce albo sznycelkiem, takim jak robi Cioteczka Ziutka, a R-owi za ozorkami w sosie chrzanowym. Problem w tym, że Pyszczków to będzie może tutaj na świeżą, surową świnię stać, jak skończą studia i zaczną nieźle zarabiać na programowaniu w prologu. Póki co, Pyszczki muszą się zadowolić surogatami mięsa prawdziwego, czyli białkiem zwierzęcym poniżej 20 euro za kilogram (czyli tylu, ile stoi w Belgii kilo wieprza). Nie jest jednak aż tak źle, jak mogłoby się wydawać i Pyszczki mięso jedzą. Zasmakowały bowiem w koniu, krewetkach i małżach.

Koń występuje w Belgii na ogół w postaci steków, pasztetu i salami. Na ogół firmowany znamienitymi markami ,,z jedynką'' (dostępną także w Polsce) i ,,Super GB''. Smakuje jak krowa, tylko bardziej łykowato. Kosztuje najmniej pośród mięs zwierząt ssąco-chodzących - surowy 12 euro za kilo, - bo jak wiadomo, koń całe życie sam pracuje na siebie.

Drugie najtańsze białko zwierzęce to krewetki z Tajlandii w postaci świeżej (jak oni to robią?). 6 euro za kilogram, czyli w cenie polędwicy w Polsce - można wcinać tonami. Krewetki z Morza Północnego, takie większe, szaro-różowe i nigdy niemrożone, bo bliżej hodowane, kosztują niestety więcej, niż świnia. Dlatego Pyszczki robią rizotto na tajskich - jak się obficie podleje winem (3 euro za butlę), to i tak konserwantów nie czuć.

Trzecie natomiast białko najtańsze, w którym R-Pyszczek jest - z racji włoskich korzeni - zabujany na śmierć i życie to małże z Morza Północnego. Kupowane na świeżo, zalane wodą morską, kosztują od 3 do 7 euro za kilo i dlatego Pyszczki wreszcie stać. J- nie jest małżowym fanem - być może dlatego, że samice pyszczków nie gustują aż do tego stopnia w żyjątkach schowanych w muszelkach, co samce.

Dzisiaj właśnie Pyszczki przyrządziły sobie małże a la marinara, już po raz drugi w Belgii. Małże robi się tak: kupuje się je, potem się je sortuje pod zimną wodą. Algorytm sortowania jest prosty (dlatego J-Pyszczek SAM go napisał): 


kolejka zawiera wszystkie małże
while: {kolejka nie jest pusta
i są jeszcze jakieś nieposortowane małże}
do: weź pierwszego z wierzchu małża,
if: małż otwarty
then:
if: pęknięty
then: wyrzuć do śmieci
if: małż był w wodzie i jest otwarty
then: wyrzuć do śmieci.
else: wrzuć do miski z zimną wodą
i sprawdź, czy się zamknie.
else: wrzuć małża do naczynia N.
usuń małże w śmieciach i małże w N z kolejki;
dodaj małże w misce z zimną wodą na koniec kolejki.
if: wszystkie małże na durszlaku
then: przystąp do przyrządzania
else: kupiłeś zbyt tanie małże
i wszystkie są do luftu.

Sortowanie małży jest zajęciem typowo samczym (tak samo zresztą jak łowienie ślimaków i dzielenie tuszy). Przyrządzaniem natomiast mogą się już zająć dziewczynki. Trzeba bowiem podrobić czosnek i pietruszkę (w Belgii sprzedają już podrobioną - jest tańsza, niż w pęczku, zapewne dlatego, że do podrobionej można dorzucić trawę, algi i nieskonsumowaną paszę dla królików i nikt się nie pokuma). Czosnek plus pietruszkę trza podsmażyć na łyżce oliwy w dużym garnku o grubym dnie. Potem trzeba dolać białego, suchego wina - tak ze 200 mililitrów na dwa kilo małży powinno starczyć. Kiedy wino zagotuje się, należy dorzucić doń małże z durszlaka. Powinno się teraz garnek przykryć i na bardzo wysokim ogniu/prądzie gotować, potrząsając garnkiem co +-120 sekund, przez około osiem minut. I gotowe. Można wpieprzać, prosto z garnca, maczając w sosie winnym kawałki chleba (tak jak robił Jezus).

I UWAGA: małż, który nie otworzył się, mimo poddania termicznej obróbce, był najpewniej już wcześniej martwy, w związku z czem ma status padliny. Padliny ludzie nie jedzą, ergo małża zamkniętego się wyrzuca. Powinno wyjść coś takiego:

czwartek, października 19, 2006

The Arnolfini Couple w warunkach belgijskich

Dzisiaj jest krótko i obrazkowo, bo zadanie domowe trzeba zrobić.
W każdym razie: Pyszczki zrobiły dziś wreszcie pranie. Nauczone doświadczeniami, dla uatrakcyjnienia czynności, zabrały ze sobą aparat.

Wyszła im arcyartystyczna wariacja na Jana van Eycka - koniec końców, są Pyszczki we Flamandii.

piątek, października 13, 2006

O młodym R-Pyszczku i jego izmorfizmach

Ostatnimi czasy w życiu Pyszczków pojawiła się nowa postać -- Dominik. Uwaga, nie jest to podejrzewany przez niektórych o istnienie tak zwany Trzeci Pyszczek!

Dominik jest autorem bloga na łordpressie (który to łordpress obsysa). Ale co najważniejsze, Dominik jest autorem bloga, który byłby blogiem R-Pyszczka, gdyby R-Pyszczek był o pięć lat młodszy.

J-Pyszczek może tak twierdzić, ponieważ zna R-Pyszczka od dość długiego czasu już -- od III klasy liceum mianowicie. Pyszczki, które wtedy nie były jeszcze Pyszczkami, chodziły wówczas razem na kółko filozoficzne do Kossa i startowały razem w filozoficznej olimpiadzie, dokłądnie rzecz biorąc, w XIV i w XV edycji. Już wtedy, rzecz jasna, starały się Pyszczki przejść samych siebie, w związku z czym strasznie się nakręcały i rywalizowały, co i tak, koniec końców, wyszło im na dobre i po równo, bo raz wyżej w rankingu olimpiady był J-, a raz - R-Pyszczek.

J-Pyszczek mieszkał wtedy 300 kilometrów od tak zwanego gniazda i był bardzo hop-siup do przodu: popularny, niegrzeczny, dobrze się uczący -- J- był wtedy uosobieniem wszystkich cnót licealistki. Do dziś zresztą krążą o J- w internacie gdyńskiego liceum nieprzyzwoite legendy nieztejziemi.

R- natomiast chodził wówczas w spodniach ogrodniczkach i długim płaszczu z lumpa. Nie lubiły go dziewczyny z klasy, bo był za mało humanistyczny (R- chodził do humana), a dzieci z mat-fizu mało się z nim integrowały, bo R- przecież do matfizu nie chodził. Dlatego R- interesował się wtedy lispem i hodował afro na dredy, żeby pójść na studia i zrobić dobre wrażenie.

J-Pyszczek śmie twierdzić, że Dominik jest R-Pyszczka izomorfizmem (choć zdjęcia nie widział:)). Mając nadzieję, że nie urazi ani Dominika, ani - co więcej - R-Pyszczka, J- pozwoli sobie niżej na kilka krótkich uwag, żeby było jasne, o co z tym izomorfizmem chodzi:

1) Weźmy krótkie przedstawienie Dominika. Dominika zainteresowania: filozofia ze wskazaniem na paradygmat analityczny, proza iberoamerykańska, linux na pokładzie i czytuje dla zdrowia psychicznego Derridy teksty o Heideggerze! Proszę Państwa, R-Pyszczek, jak był mały nosił w kieszeni takie małe książeczki Borgesa, spalił linuksem heaven (taki komputer legendarny) i starał się czytać Deleuze'a!

2) Weźmy post Jest logicznie. Dominik walczy o zajęcia z logiki w szkole. Proszę Pańswta, R-Pyszczek, 5 lat temu, o tej samej porze, walczy o niepozbawianie jego klasy zajęć z matematyki!

3) Weźmy post o odkryciach. Dominik odkrywa LaTeXa; R-Pyszczek, pięć lat temu, o tej samej porze, dźgnięty dziwnym jesiennym zawiewem, również LaTeXa sobie instaluje, po czym zaczyna przynosić na filozoficzne kółko do Kossa charakterystyczne LaTeXowe notatki z jebutnie szerokim marginesem. Dominik odkrywa Rasiową; R-Pyszczek, pięć lat temu (no dobra, może cztery), kupuje na rozprzedaży biblioteki szkoły sportowej Rasiową za złoty pięćdziesiąt. Dominik podnieca się Andrzejem Mostowskim; R-Pyszczek, no nie pięć lat temu, trochę później, wpada w zachwyt nad Marcinem Mostowskim. Cóż, każdy musi mieć swojego Mostowskiego...

Czekać tylko, aż Dominik zacznie programować w lispie (bo że pójdzie na filozofię UW to już ponoć przesądzone), pójdzie na logikę II i na seminarium do Mostowskiego. Potem pozna ludzi związanych z Marcinem (w sumie już jakby trochę, przez internet, poznał) i wkręci się do biznesu.

A J-Pyszczek pozwoli sobie tylko nadmienić, że jest posiadaczem siostry w wieku Dominika, która wybiera się, wedle najnowszych koncecji, na UW, ale na filologię klasyczną.

Znając życie -- i tak wszyscy na MISHu skończycie.

wtorek, października 10, 2006

O tym, że J-Pyszczek też ma kompleksy i że warto zgrywać mumlę

J-Pyszczek posiada, mimo wysokorozwiniętej umiejętności redukowania sobie kognitywnego dysonansu, również pewne bardzo wielkie kompleksy. Jeden z nich, największy, odezwał się dziś właśnie. A chodzi mianowicie o kompleks bycia niebardziejniż R-Pyszczek. Kompleks ów ma wiele składowych, ale największy udział procentowy ma w nim fakt, że R- pod pewnymi względami lepiej sobie radzi niż J-. Na przykład, że R- potrafi coś, czego J- nie.

R-Pyszczek mianowicie potrafi robić jedną ważną rzecz: potrafi programować. Może i nawet nie jest jakimś wyfajczonym w kosmos hakerem, ale wszakże umie pisać aplikacje z serii ,,bardzo mały programik dla małego pyszczka'', będące na ogół rezultatem skucząco-mędzących próśb J-a w rodzaju: ,,Pyszczku, a zautomatyzowałbyś mi naukę słówek węgierskich na dyktando???''. R-Pyszczek napisał już program do niemieckiego (dzięki któremu J- zaliczył ostatnie w życiu kolokwium z niemca na pięć), program do węgierskiego (dzięki któremu J- zaliczył kilka tuzinów kartkówek ze słówek na trzy), program do wyszukiwania filozofów oraz do tworzenia pajekowych partycji (dzięki którym J- przeprowadził strasznie odkrywcze badania cytowań w Filozofii Nauki). Co więcej, R-Pyszczek, mimo że nie jest wcale strasznie wypasionym fachowym programistą, potrafi doskonale się lansować w tej materii, wymieniając z różnymi losowo napotkanymi ludźmi z Campusu Arenberg uwagi na temat pajtona, si-hasza, si-plasplasa i dżawy, opiewając jak zwykle nieograniczone możliwości lispa. W związku z czym, na Campusie Arenberg R-Pyszczek wiedzie teraz programistyczny prym pośród wszystkich studiujących sztuczną inteligencję europejskich gików i chińskich szpiegów (którzy nie przechodzą, notabene, testu Turinga).

Tymczasem J-Pyszczek postanowił nauczyć się prologa (tu mówią: proloha). J- chodzi pilnie na zajęcia i rozwiązuje po kolei zadanka: pisze programiki, które sprawdzają, czy zadany numerek jest parzysty, ile ma nieparzystych cyferek i ile cyferek się w nim powtarza. Są to, bez dwóch zdań, bardzo małe programiki dla bardzo małego pyszczka, sprawiające jednak J-Pyszczkowi bardzo dużo radości, jak działają, i bardzo dużo smutku, jak się sprzeniewierzają.

Obok prologa, J-Pyszczek uczy się też fundamentali sztucznej inteligencji, czyli o algorytmach różnych, co przeszukują drzewa. Są takie, jak się dowiedział J-, które przeszukują najpierw głęboko i takie, które najpierw szeroko i takie, które raz tak-raz tak i każdy z nich ma swoją złożoność czasową i pamięciową i w ogóle. I J-Pyszczek, pogodzony ze smutną prawdą, że jest pod względem programowania niebardziejniż R-Pyszczek chodzi sobie do belgijskiej szkółki i się uczy.

Ale dzisiaj w R-Pyszczku odezwały się instynkta, o których w pewnych kręgach mówi się, że noszą znamiona labenzowego pierdolca dydaktycznego. R- zaczął bowiem J-Pyszczka pouczać: zanotuj sobie to, zanotuj sobie tamto, bo zapomnisz, a teraz napisz mi szybciutko silnię, rach ciach, nie potrafisz? to rach ciach, szybciutko w pseudokodzie, no, ja ci nie powiem jak to się robi, ty musisz dojść do tego sama, a jak nie potrafisz to się więcej poucz; w ogóle to poucz się troche proceduralnie programować, bo ty musisz rozumieć pewne rzeczy, a nie, że tylko trochę rozumiesz rekurencję na przykład.

,,Rekursję ładniej brzmi'' -- pomyślał J-Pyszczek, jednocześnie zgadzając się w duchu z R-Pyszczkiem, bo ma wszakże chłop rację, ale i tak dalej zgrywając cielę nie z tej ziemi. J- zauważył bowiem, że kilka dziewczyn, które też chodzą na Master of AI, w szczególności dwie Chinki i jedna Muzułmanka zgrywają straszne cielęta i że to się facetom podoba (Pyszczki oszalały na przykład na punkcie Tongtong, która jest trochę biała i dlatego jako jedyna test Turinga przechodzi). Dlatego J- też udaje mumlę trochę, bo wtedy R- ma poczucie (J- woli przynajmniej tak myśleć) że musi się J-Pyszczkiem opiekować.

piątek, października 06, 2006

O tym, co właściwie Pyszczki robią w tej Belgii i o leuveńskiej dydaktyce

Dzisiaj minęły dwa tygodnie, jak Pyszczki chodzą w Leuven na zajęcia i prawie 4 tygodnie, jak Pyszczki już w tej Belgii siedzą. Wniosek z tego taki, że czas na jakieś małe podsumowanie i, siłą rzeczy, posta o większej, niż zazwyczaj, nośności informacyjnej, celem, na pzykład, zachęcenia do wyjazdu przyszłych erasmusów (dajmy na to: Kazików). Tym bardziej, że pewnie wielu krewnych i znajomych Pyszczków zadaje sobie pytanie: co też te głupie Pyszczki w tej całej Belgii robią, skoro wciąż narzekają na tutejszą filozofią?

J- czuje się zobowiązany wyprzedzić ewentualne spekulacje -- począwszy od ,,pewnie Pyszczki poszły do roboty i siedzą w jakimś fakbarze na zmywaku'', przez ,,Pyszczki nie chodzą wcale na żadne zajęcia, tylko marnują kasę, którą dostają od wszystkich, tylko nie od Wielkiego Człowieka ze Szczecina, który swoją kasę przeznacza na wychowanie swojego nowego dziecka, które nie jest wcale dzieckiem MamyJ-Pyszczka, co więcej nie jest nawet dzieckiem Wielkiego Człowieka'' (tak... skomplikowane -- J-, w obliczu coraz częstszych plotek na temat Wielkiego Człowieka, jeszcze niebawem napisze więcej szczegółów na ten temat), skończywszy na ,,Pyszczki wcale nie są w Leuven, tylko se pojechały na wakacje i ściemniają, że się uczą, a tak naprawdę to tylko piszą posty na grono.''

Otóż nie zachodzi żadne z powyższych. Pyszczki chodzą sobie na bardzo ciekawe zajęcia w ramach bardzo fajnego programu (chociaż Kazik twierdzi, że możliwe, że ściemnianego) Master of AI. Tam mają Pyszczki 4 przedmioty: Fundamentals of AI, Cognitive Science, Linguistic Theories and AI oraz Programinng Languages and Programming Methodologies, czyli kurs prologa (czytaj: proloha). W Hoger Institut vor Wijsbegerte, czyli w IFie, mają Pyszczki jedno seminarium u Jaapa, o Davidsonie i Quinie, a w Institut vor Levende Taalen chodzą na aż 5 godzin tygodniowo tutejszego barbarzyńskiego języka (będą se mogły wpisać niderlandzki w cefałce do makkinzeja).

Niby dużo czasu już minęło od przyjazdu i Pyszczki są zaaklimatyzowane, ale wciąż jednak pewne sprawy je zaskakują, i to do tego stopnia, że Pyszczki nie mogą się nadziwić, by nie wyjść z siebie. W kontekście zajęć i studiowania, Pyszczki nie mogą się nadziwić spotykanej tu rozmaitości metod dydaktycznych i form oceniania, zwłaszcza, gdy zestawi się je w kontraście z tak zwanymi realiami polskiej uczelni (czytaj: MISH UW i IF UW).

Najbardziej zadziwiającą metodą dydaktyczną jest cuś, co zwie się Guided Independent Learning -- GIL w skrócie. Pyszczkom zaaplikowano to na zajęciach z proloha, które i tak zresztą pochłaniają jakieś 4 pełne godziny tygodniowo. Uczenie GILem polega w założeniu na tym, że to nie ticzer uczy, tylko studenci uczą się, a ticzer tylko naprowadza. Idealne wyjście dla tych, którym średnio chce się przychodzić do szkoły -- zarówno postronie ticzera, jak i studentów. Co więcej, w Leuven GIL jest bardzo nowatorską metodą nauczania (u nas wpadli na to, by nie przychodzić na zajęcia już dawno, dawno temu), bo i tak najpowszechniejsza jest metoda scholastyczna: podręcznik, wykład, zadania. A GIL polega na tym, że się po prostu uczy w domu, ticzera pyta się o zagwozdki mejlem, a do szkoły się przychodzi raz na egzamin.

Inną ciekawostką metodyczną jest ewaluacja na kursie z Cognitive Science -- punkty otrzymuje się za egzamin, esej oraz -- uwaga: publikowanie postów na forum dyskusyjnym zajęć. Za każdy jeden komentarz można dostać 1 punkt a za każde zainicjowanie dyskusji 2 punkty. Zaliczenie przedmiotu -- od 20 punktów.

Wartym skopiowania stylem nauczania jest za to coś, co Pyszczkom zapodano na Linguistic Theories -- kurs bardzo intensywny. Pyszczki mają zajęcia 3 razy w tygodniu po 120 minut, przez pięć tygodni. Do tego dostają zadania domowe i nie ma bata, żeby ich nie zrobić, bo w przeciwnym razie ma się w styczniu closed-book exam. Co więcej, Frank van Eynde urządza jeszcze dodatkowe nieformalne spotkanie w każdy piątek od 21oo w Stuku -- if you want to have a drink or something.

Również filozofowie leuveńscy wypracowali swoje specyficzne metody nauczania filozofii -- choć w zasadzie nie odbiegają one znacząco od naszych swojskich metod z KP3. Jest bowiem czytelnia, w której leżą odpowiednie teczki do skserowania, są nudne wykłady, ale -- uwaga: nie ma ćwiczeń. Filozofia leuveńska bazuje bowiem na metodzie wykładowej. Element egoztyczny tkwi natomiast w tym, co jest przedmiotem wykładu. Otóż w większości przedmiotem wykładu jest skrypt. Skrypt jest to zbindowana kserówka kilkudziesięciu--kilkuset stron zapisanych po części słowami wykładowcy, po części tekstami omwaianymi przez wykładowcę (np. wywiad z Heideggerem z jakiejś gazetki). Skrypt kosztuje między 15 a 20 erło i można go gdzieś kupić, ale wykładowcy nie wiedzą gdzie, więc trzeba pójść do tutejszej PaniMarii, bo ona wie, w której w tym roku księgarni handlują filozoficznymi skryptami. Skrypt trzeba mieć, bo w trakcie wykładów czasami mają zdarzać się dyskusje i wtedy trzeba szybko wyjąć skrypt, przeczytać zadane kilka stron i dyskutować. Na filozofii równieć respektuje się GILa -- w obliczu możliwości przeczytania wykładu w skrypcie, niektóre zajęcia mają odbywać się raz na dwa-trzy tygodnie (na przykład seminarium z odpadów Jaapa).

W zestawieniu z realiami KP3 i NŚ69 Leuven jakoś trasznie nie wybiega dydaktycznie przed szereg (zwłaszcza gdy chodzi o HIW -- na korzyść naszego IFu). Ale pod jednym względem tutejsi są nieporównanie lepsi -- pod względem opanowania sztuki pisania mejli. W Leuven mejl jest najszybszą forma komunikacji między studentem a ticzerem. Office hours ticzerowie pełnią zresztą pod internetem i większe jest prawdopodobieństwo sukcesu komuniakcyjnego online niż na żywo (magia słowa pisanego w obliczu bariery językowej). Nie dziwota, że rezygnuje się tu z tradycyjnych zajęć na rzecz GILa przez sieć.

Na KP3 i NŚ69 sztuka użytkowania internetu pozostaje za to wciąż poza zasięgiem władz poznawczych większości pracowników, począwszy od kierowniczek sekretariatów (czas oczekiwania na odpowiedź elektroniczną: minimum 6 dni, maximum wciąż J-Pyszczkowi nie znane), na koordynatorach erasmusa skończywszy (R- czeka na odpowiedź ponad 2 tygodnie z ponagleniami).

czwartek, października 05, 2006

O imperatywie technologicznym, Jaapie i filozofii utylizacji śmieci

W poniedziałek Pyszczki po raz pierwszy wybrały się na seminarium do tutejszego filozofa analitycznego. Rzecz niebagatelna, bo w Leuven jest tylko dwóch analitycznych filozofów, toteż przyjemność oglądania i słuchania jednego przez dobre dwie godziny jest atrakcją porównywalną do karmienia sarny w Łazienkach (która jest tylko jedna, ale za to częściej niż tutejsi filozofowie analityczni wychodzi z kryjówki).

Seminarium nazywa się ,,Language, truth & meaning'' -- tak przynajmniej stało na internecie leuveńskim. Prowadzi je Jaap Van Brakel -- czołowy leuveński analityk (ale zdaje się, że cuś farbowany, bo prowadzi też seminarium z Heideggera i dialogu między wschodem a zachodem). W każdym razie to seminarium, na które poszły w poniedziałek Pyszczki, ma być poświęcone Davidsonowi i Quine'owi i jako takie, zapowiadało się strasznie analitycznie. Toteż nic dziwnego, że było na nim aż pięć osób: dwa Pyszczki z Polski, jeden kumpel J-Pyszczka z Artes Liberales z Poznania (człowiek, pardon, pyszczek, jedzie na emigrację i spotyka znajomych!), jeden Hindus i jedna Belżka, która dużo notowała, ale chyba już więcej do Jaapa nie przyjdzie.

Za to dzisiaj rano, Pyszczki zorientowały się, że im brakuje eceteesów, w sensie takich punktów, których muszą 30 zrobić w ciągu semestru, i że muszą se znaleźć jeszcze jedne zajęcia, żeby wyrobić tę trzydziechę. Otworzyły więc Pyszczki interenet tutejszy i sprawdziły se, że również we środy Jaap ma seminarium, warte 4 punkty, więc czemu by nie pójść, skoro Jaap to jednak Jaap. Toteż Pyszczki poszły, z nadzieją, jak zazwyczaj -- płonną, że się nie zawiodą.

Pointa jest oczywiście taka, że Jaap przeszedł najśmielsze oczekiwania, dając wykład na temat filozofii technologii. Pierwszoplanową zagwozdką dzisiejszego posiedzenia był tzw. imperatyw technologiczny (w stu procentach taki sam, jak kantowski imperatyw praktyczny, ale mniejsza z tym) i spektrum zastosowań tegoż w rozstrzyganiu problemów związanych z utylizacją odpadów radioaktywnych. Traf w samo sedno pyszczkowych pasji intelektualnych. Najprzerażającsze jednak było to, że na seminarium z utylizacji odpadów przyszło ze trzydzieści chłopa różnej maści, czyli aż sześć razy więcej, niż na Jaapa gadającego o Davidsonie.

R-Pyszczek mówi, że to świadczy tylko i wyłącznie o tym, że jednak Belgowie mają pierdolnika na punkcie śmieci.

niedziela, października 01, 2006

O trzecim rowerowym spacerze, czyli że blog staje się monotematyczny

J-Pyszczkowi spadła ostatnio oglądalność bloga - z siedemdziesięciu paru wizyt dziennie w sierpniu do dwudziestuparu (średnio) pod koniec września. Ładna ilustracja zjawiska wypadania z obiegu towarzyskiego, zwłaszcza, że R-Pyszczkowi też spadły ostatnio statystyki maszoperii. Pyszczki wolą myśleć, że spada im z powodu Warsztatów Logicznych, ale niewykluczone, że spada im raczej z powodu zmonotematycznienia wpisów -- ciągle tylko Leuven i Leuven, a nie ma nic o fascynującej wszystkich postaci OjcaDyrektora (który przygotowuje się obecnie do roli teścia).

Takie są niestety uroki przebywania w Świecie -- pisać można tylko o przejażdżkach rowerowych, zadziwiających faktach z życia leuveńczyków i tym, jaka to ściemniana jest tutejsza kontynentalna filozofia. Dzisiaj, żeby zadość uczynić tendencjom monotematyzującym, będzie dokumentacja fotograficzna trzeciego spaceru rowerowego Pyszczków.

Tym razem trasa prowadziła wzdłuż kanału Leuven-Dijle, łączącego Leuven z Antwerpią. Wzdłuż kanału biegnie ścieżka rowerowa, wyasfaltowana jak panbógprzykazał, po której śmigają tabunami weekendowi belgijscy cykliści. Dominuje płeć męska, przyodziana w stylonowo-lajkrowe gatki z irchą w kroczu (żeby było miękko), w kaskach na głowach i oczywiście, na strasznie wypasionych rowerach ze strasznie cienkimi kółkami i straszną ilością cyk-cyk-cykających przerzutek. Pyszczki napotkały pierwszy raz takich na swoim ostatnim spacerze rowerowym do opactwa Vlierbeek, jak pili dużo dużo piwa strudzeni mozołem weekendowego rowerowania. Ale dopiero wczoraj Pyszczki przekonały się, że rowerowanie jest aż tak w Brabancji popularne -- i to popularniejsze od śmigania na barkach po tutejszych kanałach. Pyszczki trafiły nawet do przystani jachtowej na kanale Leuven-Dijle, w której stały same lukśne łódki obklejone napisami ,,te koop''= po naszemu ,,for sale''. Aż się J-owi zamarzyło, żeby sobie taką łódkę sprawić (zamiast domu z ogródkiem) i śmigać po rzekach (zamiast pielić ogródek).

Leuven-Dijle Kanaal


Lukśne łódki ,,te koop''



więcej zdjęć >>

czwartek, września 28, 2006

O tym, co robić z zalanym laptopem i dlaczego filozofowie w Leuven są tacy, a nie inni

Wstyd się przyznawać, ale wczoraj J-Pyszczek zrobił najgłupszą rzecz swojego życia -- wylał sobie na swojego super hiper ekstra optibooka piwo. I to dobre piwo (chociaż pakowane w butelki po bobofrutach), co gorsza -- drogie. I J-Pyszczek się tym nie chwali wcale teraz, tylko postanowił, że napisze na blogu, co robić, jak się zaleje laptopa piwem, bo wczoraj sam takich informacji szybko potrzebował.

Otóż: zaraz po tym, jak się laptopa zaleje piwem, trzeba go odłączyć od prądu albo wyciągnąć mu baterię. Nie należy nic naciskać, tylko odciąć źródło zasilania. I symultanicznie, znaczy -- równocześnie, trzeba odwrócić laptopa do góry nogami (w przypadku, gdy laptop nie ma nóg -- do góry dołem). Chodzi o to, że trzeba teraz wylać piwo ze środka. Uwaga do żon domowych: w tej wyjątkowej chwili, gdy trzeba ratować to, co najcenniesze (czyli laptopa), nie należy przejmować się zabrudzeniem podłogi, stołu czy łóżka (miejsca, gdzie TO się stało). Jak już się wyleje i laptop jest po prostu tylko mokry od piwa, trzeba mu wyciągnąć wszystkie klawisze (jeżeli jest się w posiadaniu cyfrowego aparatu, przed demontażem klawiatury warto zrobić jej zdjęcie).

Teraz, po demontażu kalwiatury (trzeba delikatnie odłupywać klawisze!) następuje najprzyjemniejsza część ratowania laptopa: bierze się wacik, albo ligninę, i spirytus albo płyn do czyszczenia szyb na spirytusie i się wyciera piwo spod klawiszy. Klawisze trzeba oczywiście również, osobno od laptopa, najlepiej na sitku, żeby nie spłynęły do ścieków, umyć jakimś detergentem. A potem to już się tylko suszy. Można też, delikatnie umyć patyczkiem do uszu nasączonym w czymś myjącym dziurki w laptopie. Ale R-Pyszczek mówi, że to niekonieczne jest.

Laptopa się nie włącza przez co najmniej 12 godzin -- długość spoczynku laptopa zależy też od ilości wylanego piwa. Laptop zalany resztką wódki potrzebuje mniej schnięcia, niż laptop zalany dużym piwem. Po odpoczynku komputera, należy mu na powrót włożyć kalwisze (osuszone!) w dziurki. W każdym razie -- stosując się do rad J-Pyszczka można uniknąć trwałego defektu laptopa. Dzisiaj rano J- odpalił swojego i co? -- i wszystko działa bez zarzutu. Co kolejny raz potwierdza tezę, że nie ma to jak mieć szczęście głupiego Pyszczka.

Drugie ważne, obok zalania laptopa, wydarzenie ostatnich dni, to odkrycie, dlaczego filozofy z Leuven są takie, a nie inne.

Gwoli jasności: na gruncie standardów Pyszczków, filozofy z Leuven wołają o pomstę do nieba (co unaocznił u siebie R-Pyszczek). I nie chodzi o to nawet, że zajmują się pierdołami (bo taka ocena wybitnie zależy od punktu siedzenia), ale zajmują się tymi pierdołami źle. Wczoraj na przykład, podczas drugich pyszczkowych zajęć w Hoger Instituut voor Wijsbegeerte (=IF po naszemu) sformułowano taki problem: why should we protect nature? Następnie, podważono tacit assumption i powiedziano: maybe, we don't have a moral obligation to protect nature... I podano argument na rzecz tego nowego twierdzenia z dziedziny environmental philosphy: sometimes nature is evil - it kills people in earthquakes, tsunamis, floodings. I ciach, konkluzja pytajna: so, is nature evil in general? If yes, why don't we stop protecting it? A tytuł seminarium na nadchodzący semestr jest: ,,Natural evil -- evil of Nature?''

Co więcej i śmieszniej, ludzie obecni na seminarium (a było ich ze 40) robili z tego wywodu notatki. Aż J- żałuje, że nie zrobił takim jednym notatkom zdjęcia. Stało na nich tak mniej więcej:
* nature: - good?
- evil?
* evil nature: - earthquakes
- tsunami
- rain
- storm
* why should we protect?
* why protection of evil?
Co gorsza, seminarium jest tylko dla ludzi już z tytułem bachelora i ptrzygotowuje ich do MA. Zgroza.

Ale J- odkrył już, dlaczego oni tam w tym HIWie są tacy pokręceni a ich instytut wygląda tak jak warszawski, gdyby jego dyrektorem przez ostatnie trzy dekady był Alik. Otóż oni mają przy wejściu tam takie coś:

Socreal po całości -- teraz dopiero widać co z tego wyrasta w dłuższej perspektywie. Natomiast siedzibę w otoczeniu takim, jak poniżej, mają AI-owcy.






J-Pyszczek ma taką tezę, że środowisko pracy w największej mierze determinuje obierane metody pracy. Na przykład, Campus Arenberg jest miejscem, gdzie się dużo chodzi: las, rzeka, dróżki, trawka. Skutkiem czego, AI-owcy prowadzą zajęcia na stojąco-chodząco. HIW jest w samym centrum, wokół pełno knajp o atmosferze przysiadalnej, a w knajpach pełno dekadnckich gadek-szmatek o niczym. W rezultacie, filozofy prowadzą zajęcia zza stoliczka, o niczym również zresztą.

więcej zdjęć >>

wtorek, września 26, 2006

O wielkich Zmowach zachodnich kapitalistów i że dzięki temu to wszystko działa

Dzisiaj Pyszczki zrobiły sobie pierwsze w życiu pranie w Leuven. Zapłaciły za to 16 erło, czyli prawie tyle, ile kosztuje penguinowe wydanie ,,Goedla, Eschera, Bacha'', a na nasze - 64 złocisze. Innymi słowy, za wypranie 15 kilo brudów, Pyszczki zapłaciły tyle, co za 3 karty sieciowe, 11 paczek PallMallów (w Polsce, rzecz jasna), zakupy jedzeniowe na kilka dni dla dwóch Pyszczków albo bilet na intercity Warszawa-Gdynia. Pyszczki niby już nie przeliczają, bo jakoś nie uchodzi, ale mimo wszystko, czasem, jak przeliczą dyskretnie, to aż się całe telepią. A jak się telepią, to nachodzą je bardzo głębokie, pyszczkowe przemyślenia.

I tak też dzisiaj, Pyszczki naszło przemyślenie, że tutaj, w tak zwanym Świecie, to wszystko działa dlatego właśnie, że oni (to jest -- kapitaliści) mają różne zmowy.

Na przykład: produkty codziennnego użytku kosmetyczno-higienicznego, czyli szampony, pasty do zębów i mydła w płynie sprzedają tu kapitaliści w autentycznie mikrych opakowaniach. Szampon 200 mililitrów -- zejdzie Pyszczkom w tydzień. Kolgejt 75 mililitrów -- wolne żarty, toż to straczy na 10 szczotkowań! W Ułesa, co Pyszczka zadziwiło, wszystko sprzedawano w opakowaniach gigantycznych -- dwa kilo kornflejksów, 40 tampaxów (to był pocket-pack), 20 gum do żucia, pół litra tic-taców... W starej Ułe natomiast królują paczuszki-cipuszki.

I teraz -- chodzi o co: otóż oni sprzedają wszystko w takich malutkich paczkach, dlatego, że są w zmowie z kapitalistami spod znaku grinpisu. Bo ci z kolei lobbują na rzecz segregacji śmieci -- idea, zdaniem Pyszczków, poroniona. Pyszczki dostały nawet taki plakat od grinpisowców, że 150 conservenblikken = 1 grasmaaier (czyli, że 150 puszek to jedna kosiarka), ale nie było napisane, że produkcja kosiarki z puszek jest o wiele bardziej energo- i koszto-chłonna, niż produkcja kosiarki z normalnego, jak panbógprzykazał, metalu. Ale -- istnieją sobie w tak zwanym Świecie firmy, grinpisowsko-antyglobalistyczne, w których żywotnym interesie leży, aby ludzie wyrzucali jak najwięcej puszek, butelek, kartoników i paczek. Bo po pierwsze, ludzie muszą wtedy kupować więcej specjalnych worków na śmieci (niebotycznie drogich), a po drugie, przedsiębiorstwa recyclingowe mają więcej do recyclowania. W związku z czym, kapitaliści-grinpisowcy lobbują u kapitalistów-konsumpcjonistów , aby ci sprzedawali rzeczy w jak najmniejszych paczkach. Bo wtedy zwykły człowiek (lub człowiek z ulicy, by posłużyć się terminologią wczesno-neopozytywistyczną) produkuje więcej śmieci.

Podobnie rzecz się ma z tymi całymi pralkami na monety. Otóż w miasteczku takim, jak Leuven, gdzie na 30 tysięcy mieszkańców stałych przypada dokładnie drugie tyle studentów, a najpopularniejszym zawodem jest chyba zawód landlorda, kapitaliści-rentierzy zmówili się z producentami pralek oraz koleją belgijską, że nie będą mieszkań na wynajem studentom wyposażać w pralki. Wtedy studenci będą musieli albo prać szmaty w kilku (to zakrawa na kartel!) pralniach na monety, albo będą musieli częściej jeździć do domu (kolej, monopolista, zarabia!), żeby tam im wyprały szmaty mamusie.

Podobna zmowa rentierów i kapitalistów-handlowców dotyczy materaców. Standardowo, mieszkania na wynajem mają meble, armaturę i podstawowy sprzęt, za to nie mają materaców. Motywacja higieniczna? W obliczu narodowego belgijskiego problemu publicznego szczania -- możliwa, choć z perspektywy Pyszczków, mało prawdopodobna. Zdaniem Pyszczków, rzecz oczywista, że jest to zmowa landlordów ze Szwedami spod znaku ikei.

I kolejna, zmowa mikrofalówkowa, to pakt zawarty między landlordami a handlowcami FMCG. Landlordzi standardowo wstawiają do mieszkania mikrofalówki, czym zwiększają popyt na żarcie prefabrykowane w marketach spożywczych, które jest drogie i obrzydliwe, ale za to łatwe i szybkie i tańsze, niż żarcie w knajpach (bo: obiad w knajpie=8€ > obiad z mikrofali=4€ > obiad z raw materials=2€; Q.E.D.))

Najlepsza natomiast zmowa, która powala na kolana, dotyczy języka ninderlandzkiego i pokazuje, że w mechanizm zmów kapitalistycznych uwikłani sa już nawet ludzie nauki. Otóż ludy Niderlandów poslugują się językiem, dla którego charaktrersytyczne jest, że mocno ewoluuje, szybko się zmienia i chętnie rozgłęzia się na dialekty. Skutkiem czego, niderlandzki w Leuven i niderlandzki w Antwerpii albo w Amsterdamie potrafią całkiem dobrze się od siebie różnić. Ale kapitaliści-naukowcy w zmowie z kapitalistami-wydawcami, doszli do wniosku, że należy język niderlandzki standaryzować i wydają co roku książeczkę, który każdy Belg musi mieć -- het Groene Boekje. Zielona książeczka kosztuje 19,95€ i jest potrzebna na przykład każdemu nauczycielowi, każdemu uczniakowi i każdemu studentowi, który wiąże swoją karierę z językiem niderlandzkim, bo standardowe egzaminy wymagają (dzięki zmowie kapitalistów-naukowców) znajomości niderlandzkiego up-to-date.

Dane jest więc, jasno i wyraźnie, że tak zwany Świat, a Leuven w szczególności, jest dziełem zmów, układów, sitw i karteli. I że ten cały zachodni porządek, o który modlą się polscy malkontenci, to tak naprawdę nic dobrego, bo kto za niego płaci? Pan płaci, pani płaci, Pyszczki płacą...

poniedziałek, września 25, 2006

O kolejnym rowerowym spacerze, kolejnym opactwie i kolejnym wypitym piwie

osioły w Kessel-Lo

Dzisiaj Pyszczki znowu pojechały na rowerowy spacer. Do provinciedomein Kessel-Lo, czyli do takiego parku, w którym były osły, huśtawki, domki na drzewach, jeziora, łódki, motorówki, piwo, hot dogi, i w ogóle, dużo różnych rzeczy. Pyszczki oczywiście nie mogły w pełni wykorzystać wszystkich dobrodziejstw nowoodkrytego spotu, bo wszędzie kręciło się mnóstwo dzieciaków w wieku 2-10, a J- zabronił R-Pyszczkowi konkurowania o placozabawowy lebensraum z targetem Lego Basic.

W związku z czym Pyszczki się tylko poprzechadzały i posnuły plany tego, jak to już niedługo zrobią sobie swoje własne młode i będą je prowadzać na takie wybiegi do parków i pod pozorem pilnowania dzieciąt też się będą mogły huśtać, wspinać, dyndać i zwisać. Warunkiem sine qua non jest oczywiście, żeby Mareczek też miał młode w tym czasie, bo w przeciwnym razie młode Pyszczków nie będą miały z kim się bawić, jak Pyszczki będą pić piwo obok wybiegu.

Poprzechadzawszy się, Pyszczki odkryły kolejne opactwo -- Abdij van Vlierbeek. Tym razem benedyktyńskie, choć również, jak należało się tego spodziewać, bez jednego opata i nawet jednego katabasa. Wyglądało jak taki ot pegieer bardzo stary -- konie, siano, mnóstwo dzieci samopas puszczonych i knajpa. Za to knajpa była prima sort, bo serwowała najróżniejsze belgijskie piwska. Pyszczki, rozkoszując się poziomem kultury piwnej w Belgii zamówiły sobie po kufelku Chimay, ładnego, jasnobrązowego piwa od Cystersów Ściślejszej Obserwancji. Trapist nie zachwycał jakoś specjalnie, chociaż, trzeba przyznać, miał miły, lekko różany, posmak Unicum i szklaneczka 33cl przyprawiała o przyjemny rauszyk.

Wracając do domu Pyszczki przejeżdżały obok browaru Stella Artois -- w Leuven jest główy browar Stelli -- i, z racji ładnego przemysłowego krajobrazu, strzeliły sobie pośród jego zabudowań foty.


Okazało się też, ku zdziwieniu Pyszczków, że w Leuven, mimo braku mórz, jezior i rzek, jest port.


więcej zdjęć >>

sobota, września 23, 2006

O rowerowych spacerach Pyszczków i Abdij van 't Park

w drodze na rowerowy spacer

Dzisiaj Pyszczki pojechały na krótką wycieczkę rowerową, żeby obejrzeć sobie tutejsze suburbia. Suburbiów jakichś szczególnych niestety nie znalazły, za to znalazły siedzibę tutejszej katolickiej politechniki -- Katholieke Hogeschool Leuven. A siedziba jest prima sort -- KHL zajmuje bowiem budynki starego, nieużywanego opactwa Abdij van het Park. Pyszczki już się zdołały przyzwyczaić, że różne święte miejsca w Belgii funkcjonują na ogół albo jako kina, albo jako szkoły. Ostatnio na przykład Pyszczki weszły do kościoła, co to stoi blisko barbarzyńskiego instytutu filozofii, a w środku, zamiast choćby jakichś pozorów kościelności zastały ekran, na którym z bimera wyświetlały się jakieś dżenderowe filmy w rodzaju tych, ktore puszcza się w Zachęcie.

to jest właśnie kościoł-kino
To jest właśnie ten kościół.

W każdym razie, w Abdij van 't Park znajduje się koledż i to jest zdaniem Pyszczków sensowniejsze, niż dżenderowe kino. A samo Abdij należało swego czasu do premonstratensów. Założyli je podobno tu w 1129 roku, czyli całkiem dawno temu, ale widoczne zabudowania pochodzą z jakiegoś 18 wieku, bo wtedy przebudowali opactwo na bardziej współczesna nutę. Dzisiaj zaś Abdij Parkowe dumnie uczestniczy w europejskofundowanym projekcie CSS (brzmi sympatycznie), czyli Converting Sacred Spaces. Co jest chyba jedynym sensownym rozwiązaniem problemu niefunkcjonalności budynków kościelnych w sytuacji, gdy w całej Belgii jest jedno powołanie rocznie.

A niżej kilka zdjęć z rowerowego spaceru do Korbeek-Lo:

Żeby nie było, że na Zachodzie krowy mają czyste pupy. J-Pyszczek bardzo zadowolony z owego patriotycznego odkrycia:


Nagrobek na cmentarzu -- typowe lata 60-te:
Nagrobek na cmentarzu -- typowe lata 60-te
A tu nieco starszy:





więcej zdjęć >>

O tym, jak się Pyszczki zawiodły i na czym i dlaczego chyba zostaną inżynierami

Jeszcze niedawno Pyszczki miały wypielęgnowne takie przekonanie, że ta cała stara Unia, Europa i tak zwany Świat, to nie jest żaden tam egzystencjalny czalendż, bo koniec końców, niewiele się tu różni od naszej swojlandii. No -- są te maszyny strasznie straszne, jest ten dziwny język tuziemski -- nieudolna niemczyzna Anglika ze specific language impairment, -- jest trochę biurokracji... ale na dobrą sprawę -- myślały Pyszczki -- to jest tak, jak powinno być.

Kilka dni temu jednak rozpoczęła się u Pyszczków passa rozczarowań. Krok po kroku okazywało się, że w Leuven jednak nie jest do końca tak, jak być powinno.

Otóż Pyszczki spodziewały się, że Leuven to będzie miasto akademickie z prawdziwego zdarzenia. I, że tak jak na Zachodzie, czyli w Szwecji i Norwegii (to są dla J-Pyszczka prototypowe kraje Zachodu), będzie tu akademicka księgarnia z prawdziwego zdarzenia. W Oslo na kampusie na przykład była księgarnia, że mucha nie siada. J-Pyszczek miał wtedy wprawdzie tylko 8 lat i nie do końca czaił bazę z książkami, ale pamięta, że tamtejsza księgarnia zrobiła na nim wrażenie. Podobnie bycza księgarnia, którą J- widział wprawdzie tylko przez szybę, bo była zamknięta, była w Lund u Szwedów; a jeszcze lukśniejsza była na kampusie Georgetown w Ułesa. A już najlukśniejsza, jaką J- w życiu widział, była w Londynie przy Charing Cross Road. Nie wspominając już zalet naszego Prusa na KP, który mimo wszelkich niedociągnięć, jest księgarnią dobrą.

W Leuven jednak instytucja księgrani akademickiej nie jest znana. Znane są natomiast różne instytucje ułatwiające życie, czyli chociażby bookstores for dummies -- miejsca, w których pierwszoroczny Belg może zakupić sobie szkolną wyprawkę. J- pije tu oczywiście do tego, co Pyszczkom wskazano w odpowiedzi na pytanie o lokalizację jakiejś dobrej księgarni naukowej, mianowicie -- Acco.

Taki Belg idzie sobie do takiego Acco i wychodzi generalnie bardzo zadowolony z siebie. Bo taki Belg kupuje w księgrani akademickiej podręczniki do szkoły, zeszyty do szkoły i fartuch do laborków. I ewentualnie małego penguina, żeby czytać w pociągu i szkolić angielski. Taki Belg nie ma potrzeby, żeby spojrzeć sobie, co się ostatnimi czasy ukazało w OUP... co wydał Routledge fajnego... może jakaś wyprzedaż taniochy Elseviera jest... Nie, taki Belg w ogóle ma w nosie jakieś tam naukowe książki, wystarczy, że Acco wydaje i sprzedaje skrypty. Takie kserówki, po naszemu, tylko że ładnie oprawione. Mają tam na przykład podręczniki do logiki -- bez znaczków prawie w ogóle. Sprzedają też książki w obcych językach -- mało, bo mało, ale trochę po angielsku jest, w szczególności penguin classics, schodzące tutaj po kilkanaście euro -- choć z tyłu mają wydrukowane, że są za półtora funta w UK. Na półce z informatyką mają natomiast w Acco głównie publikacje poświęcone Windowsowi XP i trochę klasycznej inżynierii typu C++ bez tajemnic. Nic dziwnego, że Pyszczki się zawiodły i zatęskniły za AmericanBookstorami w ceha-arkadii albo sadyba-best-mallu. Co gorsza, warszawskie AmericanBookstory są dużo tańsze niż tutejsze badziewne Acco. Choć to akurat nie jest duża wada, zważywszy na fakt, że Pyszczki wychodzą z takiego Acco bez żadnych chceń konsumpcyjnych co do oferowanych tam książek. Ale skoro na półce z filozofią góruje niepodzielnie Lacan, to czegóż chcieć więcej, niż wyjść jak najszybciej.

Księgarniana ponowoczesność w Leuven była dla Pyszczków niesamowitym ciosem, i, jak się im z początku wydało, niemożliwym do kompensacji. Ale po dłuższym namyśle Pyszczki doszły do wniosku, że ból po acco może im zneutralizować jakaś wybitna biblioteka. Poczęły więc Pyszczki szukać w Leuven jakiegoś sensownego księgozbioru.

W głównej bibliotece, takim BUWie tutejszym, Pyszczki były już wcześniej. Okazało się jednak, że główna biblioteka jest strasznie ściemniana, bo wygląda na starą, a ma niespełna 50 lat, jest główna, a tak naprawdę najmniej to po niej widać, do tego wszystko trzymają w magazynach i nie ma wolnego dostępu. Za to każdy kampus/wydział/instytut z osobna ma swoją własną bibliotekę. W pierwszym odruchu Pyszczki chciały zobaczyć bibliotekę filozoficzną, ale po tym, jak dowiedziały się, że w całym Leuven jest tylko 2 filozofów analitycznych, zaniechały i postanowiły pojechać zobaczyć, co też trzymają w swojej bibliotece inżyniery.

Leuveńskie inżyniery mają bowiem swój własny kampus. Ponieważ są (z założenia) w większości gikami i mogą być mniej atrakcyjni od humanistów (którzy są z założenia coolkidsami), trzyma się tu ich w parku za obwodnicą, tak żeby turyści w centrum nie widzieli. Inżyniery mają tam swoją własną rzekę, w której hodują różne świństwa, mają szklarnie, laboratoria, nietoperze, ruiny romańskiego kościoła, w których urządzili super hiper nowoczesną kaplicę i mają też super hiper malutki zamek (Kastel Arenberg), w którym robią z zagraniczniaków masterów sztucznej inteligencji. W każdym razie, u inżynierów jest niebywale oxfordzka atmosfera -- na krótkostrzyżonej trawce przed kastelem Arenberg, stylizowanym na coś między zamkiem Ronji córki zbójnika a Hogwartem, doktoranci rzucają sobie wesoło bumerangiem. Żyć, nie umierać -- i Pyszczki zapragnęły zostać inżynierami.

W związku z czym pojechały do inżynierskiej biblioteki w Arenberg. I tam już się Pyszczkom zrobiło miękko w kolanach. Campusbibliothek Arenberg z zewnątrz wygląda niepozornie -- ot parter pod dachem, obłożony klinkierem, jak wszystkie zabudowania w promieniu 100 kilometrów. Ale w środku jest lepiej, niż Pyszczki myślały. Nie mają tam magazynu -- tylko wolny dostęp. Żadnych książek z czerwonym grzbietem -- wszystko można wypożyczyć. Nie trzeba z nikim gadać -- do wszystkiego są automaty. Karty nie są kreskowe, jak w BUWie, ale czipowe ,,zbliżasz -- masz'', jak na nartach. Logiki, sztucznej inteligencji, formalnych teorii języka i wszelkiej maści programowania mają tam mnóstwo -- całą alejkę. Niemal wszystko w języku Świata, a nie w barbarzyńskich starounijnych dialektach. Żyć nie umierać -- Pyszczki na pewno chyba zostaną inżynierami.

poniedziałek, września 18, 2006

O strasznie strasznych maszynach i mechanizmach, których używa się w Leuven

Odkąd Pyszczki aklimatyzują się w Leuven, co i rusz okazuje się, że żeby proces aklimatyzacji przebiegł pomyślnie i uwieńczył się sukcesem, Pyszczki muszą opanować obsługiwanie jakichś strasznie strasznych maszyn.

Wczoraj na przykład R-Pyszczek kupował w muzycznym sklepie harmonijkę chromatyczną, czyli taką, że można zagrać wszystkie nutki. Harmonijka była wprawdzie tańsza, niż taka sama harmonijka w sklepie na metrze centrum, i całkiem dobrego brendu, bo w końcu Hohner, ale zapłacenie za nią było nie lada sztuką. W Leuven mianowicie to nie jest tak hop siup do przodu, że się daje panu w sklepie swoje maestro i on przeciąga nim po terminalu. Oj nie. Tutaj się samemu przeciąga kartą po takim specjalnym rowku w takiej specjalnej maszynie. A maszyna jest nietrywialna, bo jest w niej kilka rowków -- każdy na inny rodzaj karty. I trzeba wiedzieć, do którego rowka kartę wsadzić, którą stroną, w jakim kierunku przeciągnąć i co wpisać na klawiaturce. I dopiero jak się to wszystko wie, to można sobie kupić harmonijkę.

Dzisiaj natomiast Pyszczki odkryły belgijskiego kerfura -- tuż obok stacji BP, nazywa się GB (żeby się kojarzyło z Brytanią) i można w nim kupić różne rzeczy z jedynką (na przykład małże w zalewie za jedno erło). Pyszczki robiły sobie małe zakupki i oto natknęły się na niesamowicie dziwną maszynę -- maszynę do krojenia chleba. Bo chodzi o co -- w Leuven nie można sobie tak o po prostu kupić pokrojonego chleba, na przykład schulstadta. Nie -- trzeba kupic cały zwykły chleb i wsadzić go do takiego specjalnego urządzenia z zębami, gdzieś nacisnąć, gdzieś przekręcić i wtedy ze środka wychodzi poslajsowany chleb. Pyszczki jeszcze ni wiedzą, gdzie trzeba nacisnąć/pokręcić, dlatego kupiły sobie w ikei nóż, żeby kroić chleb w domu samemu.

Co innego jeszcze zdumiało dziś Pyszczki. Otóż mówi się w Polsce, że emigrują na zachód kasjerzy. I niby dlatego teraz, w kerfurach, teskach i żanach, są takie starszne kolejki -- bo kasjerów brak. Jak dla Pyszczków, to ta wielka emigracja kasjerów na zachód to jest jedna wielka ściema. Bo na zachodzie już dawno wymyślono maszynę, która -- o tak! -- zastępuje kasjera.

Nazywa się self-kasse i dzisiaj Pyszczki natknęły się na nią podczas małych zakupków. W rzeczonym kerfurze obok BP są aż cztery takie self-kassy i normalnie korzystaja z nich całkiem starsze panie i całkiem starsi panowie. A wygląda to tak, że się samemu wykłada na taśmę rzeczy, potem się te rzeczy pika pod takim czerwonym światełkiem, a potem się wkłada do odpowiedniej dziurki monety, albo banknoty, albo się przeciaga po odpowiednim rowku odpowiednią kartą i wklepuje odpowiedni pinkod. I nie ma przy tej self-kassie żadnych luster, co to się w nich odbija, czy ktoś nie przeciąga niezapłaconej gumy do żucia pod ladą, i nikt nie stoi i nie patrzy, czy klient dobrze wszystko odpiknął. Co więcej, o paradoksie, self-kassy są zlokalizowane w strefie bezbramkowej, czyli teoretycznie można wyjść i nic nie płacić i żadne bramki piszczeć nie będą.

Pyszczki nie skorzystały jeszcze dzisiaj z self-kassy, bo instrukcja obsługi jest niestety po tuziemskiemu, a Pyszczki jeszcze nie panimają po ichniemu. Ale na dniach Pyszczki muszą wypróbować to egzotyczne urządzenie, bo coś im się wydaje, że można by zbić kokosy na imporcie takich self-kass do Polski.

Po zakupkach Pyszczki wróciły do domu i postanowiły napić się zakupionego (za półtora erło) bardzo dobrego piwa w litrowej butelce. I cóż się okazało? Otóż tutaj litrowe piwa nie są rozlewane do plastikowych butelek, ani do gigantycznych puszek a la faxe. Tutaj litrowe piwa pakuje się jak szampany! Otóż takie piwo, notabene wyborne, ma w szyjkę wciśnięty korek, a wokół tegoż ma obwiniętą drucianą zawleczkę. Bajer nieztejziemi, można by przywieźć takich piw trochę do Polski i na sylwestra ściemniać, że to dorato -- taniej by wyszło, a w smaku lepsze.

W kontekście skomplikowanych maszyn i urządzeń należy wspomnieć jeszcze o ,,nowoczesnym systemie bankowym''. Pyszczki się z początku śmiały, jak przeczytały w ulotce, że w Belgii jest ,,modern and efficient banking system''. No bo tak: bankomatów jak na lekarstwo, w większości sklepów nie akceptują maestro, a banki są czynne do 13oo. Ale to są standardy nowoczesności systemu bankowego w europie wyszehradzkiej. Tutaj wyznaczniki owej nowoczesnoći są, zdaje się, inne, bo primo, kasy w bankach są automatyczne -- zwą się bankomatic i można w nich ładować protony (bardzo dziwne urządzenia, które Pyszczki też będą mieć), wyciągać i wplacać gotówkę, robić przelewy i składać najkosmiczniejsze dyspozycje. W Polsce to takie cuś ma chyba tylko BPH. Secundo, maestro akceptują, ale tylko takie z czipem. Maestra, które wydają obecnie w ojczyźnie banki PekaoSA i BPH to są strasznie przestarzałe maestra. Tutaj używa się już prawie wyłącznie kart czipowych i niewiele sklepów ma terminale przystosowane do naszych antyków. Tertio, bankomatów jest jak na lekarstwo, bo w obliczu wszechobecnych protonów wydają się zbędne. Protony to są takie plastikowe, elektroniczne portmonetki, które można ładować w bankomaticach do 125 erło i którymi można kupować chusteczki higieniczne w kiosku, wkładając protona do specjalnego rowka i naciskając okej.

Co tu dużo pisać -- w Leuven jest mnóstwo bajeranckich maszyn. I są niemniej frapujące, niż młynki do kawy w sklepach sieci Jednota na Słowacji.

niedziela, września 17, 2006

Najnowsiejsze foty z wesela

Dzisiaj Kazik podesłał skany bardzo artystycznych, profesjonalnych, białoczarnych zdjęć ze ślubu i wesela Pyszczków. Za jego zgodą Pyszczki wrzuciły owe zdjęcia na Picasę i można je sobie tutaj obejrzeć.

sobota, września 16, 2006

O Pyszczków wielkiej emigracji do Belgii

Pyszczki już dawno zaplanowały wyemigrować sobie do Starej Unii. Koniec końców, emigracja teraz w modzie, a o tych, co nigdzie nie jadą, wypłosze z wyborczej trąbią, że to pokolenie 1200 zł brutto. Pyszczki zdecydowanie wolą być pokoleniem 1200€, więc postanowiły sobie spróbować wyemigrować na trochę i zamieszkać w Belgii i postudiować na ichniejszym KULu -- wszak dobrze to będzie w cefałce wyglądać. Toteż w 5. rocznicę WTC, 11 września A.D.2006 Pyszczki wsiadły do samolotu i wybyły do Leuven.

Leuven to jest takie małe -- jak powiedziano wcześniej Pyszczkom -- miasteczko w Belgii, 25 kilometrów na wschód od Brukseli. De facto to ono nie jest wcale takie małe, a na pierwszy rzut oka przypomina skrzyżowanie Sopotu, Krakowa i Gliwic, wielkości mniej więcej Opola. Jest tu trochę akcentów śląskich -- na przykład familoki dla afroniderlandczyków, zbudowane, rzecz jasna, ze styropianu, ale dla picu obłożone klinkierem. Trochę postindustrialnych ruin, hale a la huta Kościuszki w Chorzowie, płynie jakiś kanał, prawie jak we Wrocławiu. Sporo akcentów trójmiejsko-małopolskich -- jakieś kościoły stare, ratusze, rynki, knajpy, sopocki monciak pełną gębą.

O tym wszystkim Pyszczki się przekonały przymusowo zwiedzając Leuven nocą, w pierwszych dwunastu godzinach swojego pobytu. A było to dokładnie tak:

Pyszczki zawsze robią wszystko na ostatnią chwilę, świńskim trafem i na miłą mordkę. Również tą metodą Pyszczki likwidowały swoją warszawską norkę i wyjeżdżały do Leuven. Skutkiem czego, ładując się na węgierskiego airbusa były już po 28 godzinach niespania. W Leuven zaś znalazly się dokładnie o 23.15 i miały wtedy na koncie po 35 godzin niespania. Okazało się, że Leuven nie jest bynajmniej miasteczkiem całodobowym i check-in w hotelach/hostelch dokonuje się najpóźniej do 23.00. Więc Pyszczki musiały poczekać do rana, żeby się zacheckinować gdziekolwiek. Do 7.00 rano Pyszczki zapierdzielały więc po całym Leuven, poznawały sobie różne dzielnice, władowały się niechcący na jakieś muzułmańskie osiedle, gdzie pod osłoną nocy jakiś Arab prowadził gdzieś kilka zaburkowanych Arabek, strasznie to dziwnie wyglądało o tej trzeciej czy czwartej. O 7.00, po 43 godzinach na chodzie, Pyszczki wreszcie dostały kordełki w stylu zachodnim -- szmatki 2 na 2 i kocyki, żeby je sobie tymi szmatkami owinąć -- i poszły sobie spać w schronisku.

W każdym razie, tej pierwszej nocy na emigracji, Pyszczki odniosły wrażenie, że coś ta Belgia dziwnie śmierdzi. Jakiś taki zaduch kupy i żula wszędzie się unosi, zmiksowany troszkę z kawką i croissantami. A posmród się bierze -- jak się później okazało -- z tego, że Belgowie mają hopla na punkcie segregowania odpadów a nie dorobili się jeszcze, w przeciwieństwie do Szwedów (których inteligencję dopiero teraz Pyszczki doceniają) różnokolorowych kontenerów na śmieci. Wypracowali za to swój własny system, mianowicie -- worki. Otóż ci cali Belgowie, to oni raz na jakiś czas wystawiają na ulicę worki ze śmieciami. Rytm ich życia regulują odpady: w każdy drugi nieparzysty poniedziałek miesiąca wystawiają plastiki, w dni podzielne przez siedem wystawiają papier i karton, w co trzeci wtorek -- odpady niesegregowane, a w każdy czwartek podzielny przez 5 -- organiczne. Tak mniej więcej. W każdym razie -- na ulicach cuchnie zawsze tym, co wystawią. Więcej o śmieciach pisze zresztą R-Pyszczek.

Tuż po tym, jak Pyszczki odespały się w schronisku, doszły do wniosku, że muszą jak najszybciej znaleźć mieszkanie, bo w przeciwnym razie codziennie ucieka im 44€ na samo spanie. Nie było to wcale takie skomplikowane, bo uniwersytet leuveński prowadzi swoją własną agencję pośrednictwa nieruchomościami dla studentów i to absolutnie za friko. Co więcej, huisvestingsdiensten, czyli to owo biuro nieruchomości, dysponuje standardowymi umowami o najem, dość korzystnymi dla studentów, w różnych językach. De facto więc umowa o najem jest trójstronna, student-landlord-uniwersytet, dzięki czemu student ma gwarancję (Pyszczki przynajmniej wolą tak myśleć), że landlord nie zrobi go w ciula, bo gdyby tak, to uniwersytet zerwałby z landlordem współpracę, przez co landlord straciłby dostęp do 99% rynku nieruchomości w Leuven.

Przedwczoraj, po czterech spotkaniach z rentierami szukającymi frajerów, oferującymi łóżka bez materaców, przyziemia bez linoleum bądź pokoje na wystawie sklepowej (o tak, full przeszklona ściana od frontu, zasłonięta zasłonką), Pyszczki zdecydowały się zamieszkać w szklarence.

Otoż nowa norka Pyszczków nosi wszelkie znamiona altanki ogrodowej, plus ma przeszklony daszek, więc spokojnie można tu hodować pomidorki. Po dachu chadza kot i od spodu Pyszczki mogą sobie oglądać jego cztery łapy. Pyszczki mają też ogródek półtora na półtora bluszczu, w ktorym hodują się pająki. Zdjęcia nowej norki Pyszczków i ich hodowli pająków można obejrzeć tutaj.

R-Pyszczek przed wejsciem do nowej norki
Altanka jest jak na tutejsze standardy bardzo tania -- jedynie 485€ miesięcznie. Tak, tak, Pyszczki także łapią się za głowę i kminią, jak to zrobić, żeby dostosować się do tutejszych cen. Jedno erło ma siłę dwóch polskich złotych -- najlepiej to widać w makdonaldzie i na hotdogach z ikei. Ale niektóre rzeczy są o wiele droższe, na przykład legendarne już unijne papierosy po 4€ -- J-Pyszczek od dwóch dni nie kopci i chyba tak to już będzie do końca. Bo nic -- zdrowie, szczęście, prośby i samopoczucie R-Pyszczka -- tak się dla J- nie liczy, jak perspektywa pustej kiesy.

Gdy tylko Pyszczki zainstalowały się w altance, przycisnęły ich dwie sprawy: belgijska komórka i belgijskie konto w banku. A wraz ze sprawą pierwszą pojawiła się gigantyczna zagwozdka -- jak zdjąć w Belgii simlocka? Odpowiedź jest taka: nie da się. Belgowie twierdzą bowiem, że zdejmowanie simlocków jest u nich nielegalne. Oni sami czegoś takiego nie stosują, bo sprzedają za śmieszne pieniądze, rzędu 50€, komórki bez simlocków, ale są święcie przekonani, że ich moralną powinnością jest chronienie polskiego rynku usług telekomunikacyjnych i jeżeli u nas są simlocki, to znaczy, że Polacy powinni (w sensie moralnym) korzystać ze swojego polskiego operatora a nie z belgijskiego. Albo kupić sobie tutejszy telefon. Strasznie to rozśmieszyło Pyszczki, bo kto jak kto, ale Belgowie są ostatnimi, których Pyszczki podejrzewałyby od interes w chronieniu polskiego rynku usług telekomunikacyjnych, na którym, notabene, zdjąć simlocka można za 20 złotych.

Druga sprawa natomiast, bank, poszła Pyszczkom jak po maśle. Idzie się do banku KBC, tam się mówi po angielsku, że się chce otworzyć konto, pan z banku, taki bankier w starym stylu, który się wita podając rękę i odprowadza klientów do drzwi, kseruje dowód osbisty, pyta się czy klient jest single, czy married i czy chce, żeby jego spouse był współwłaścicielem rachunku, potem mówi, że za tydzień Pyszczki dostaną swoje visy i protony (takie elektroniczne portmonetki) i daje do podpisania umowę po angielsku. Strasznie to fajne jest. Gdyby Pyszczki były Belgami, to na pewno by w Polsce tak gładko nie otworzyły sobie konta.

Bo rzecz główna w tym, że może i w tej Belgii jest syf i smród i drogo, ale primo: facet rozwożący rogaliki lepiej mówi po angielsku, niż sam wielki anglosasofil Hołówka i secundo: Pyszczkom ani razu jeszcze się nie zdarzyło, zeby ktoś im odmówił pomocy albo nie potrafił im pomóc. Póki co więc, Leuven się Pyszczkom bardzo podoba, choć R- jest trochę zawiedziony swoim wypożyczonym na rok rowerem i boi się, jak go wyprzedzają autobusy (bo wbrew legendom, w Leuven jest bardzo mało ścieżek rowerowych i się jeździ po ulicach). J- natomiast aklimatyzuje się wcale nieźle, choć stresuje się potwornie rzekomym problemem, jaki sekretariatowi MISHu sprawiło jego nowe nazwisko. A, bo podobno sekretarka nie chce przyjąć indeksu, bo został J-Pyszczkowi wydany na nazwisko inne (choć bardzo podobne), niż ma teraz. Cóż... UW w końcu nie jest katolickim uniwersytetem, więc czegoż tu od laikow wymagać.

wtorek, września 05, 2006

O tym, jak J-Pyszczek dał ciała w całej rozciągłości i jak sobie bezczelnie redukuje dysonans

Dzisiaj będzie autoterapeutycznie -- do tego służą zresztą, w zamierzeniu, blogi. A jest, niestety, co terapiować, bo J-Pyszczek dał dziś ciała i to w całej rozciągłości.

A chodzi o to, że dzisiaj J-Pyszczek jechał sobie rano metrem i zobaczył taki bilbord na Polu Mokotowskim: ,, A Ciebie co jeszcze trzyma w Polsce?'' I J- pomyślał, że niewątpliwie trzyma go jeszcze egzamin z makroekonomii, co go musi zdać wreszcie, bo za pierwszym razem dał ciała. No więc J- pojechał na Długą, dostał do ręki kartkę z zadaniami, policzył 10 wskaźników (w sumie za 20 punktów, przy optymistycznym założeniu, że policzył je dobrze), stwierdził, że do 40-punktowego progu na 2+ nie dobrnie za żadne skarby i poszedł z honorem poprosić o wstawienie do indeksu oceny. Pani, co ten egzamin prowadziła, spojrzała na J-Pyszczka z niedowierzaniem, że w ogóle można aż tak dać ciała, ale była bardzo miła i powiedziała nawet, że jest jej przykro wstawiając tę dwóję. Wtedy J-Pyszczkowi jak ręką odjął ulżył stres (notabene związany z obawą, że nie zda makro i ta go zatrzyma w Polsce) i z honorem, radością oraz niesmakiem opuszczając aulę, począł redukować sobie dysonans poznawczy.

No bo co tu dużo mówić -- jak się drugi raz nie zdaje egzaminu, to do przyzwoitości należy taki dysonans choć przez chwilę pomieć. Ale z drugiej strony, w interesie J-Pyszczka leży przede wszystkim, żeby być zadowolonym z życia i z siebie, więc wypada też ów dysonans sobie zredukować, żeby się brońboże kiedyś wzmocniony nie odezwał z hukiem i impetem i nie sprawił, że dzieci J-pyszczka będą miały dysleksję (a w najlepszym razie zaczną dilować dragi), R-Pyszczek straci pracę, a J- się przytłamsi permanentnym poczuciem winy i dostanie bulimii.

J- rozmyślał amerykańsko-podręcznikowo: najpierw zidentyfikował źródła dysonansu (nie zdał egzaminu, a bardzo chciał go zdać), potem swoją postawę wobec owego źródła (dał ciała, a wcześniej nigdy aż tak nie dawał, więc jest zawiedziony swoim ciałem). Dalej określił negatywne skutki krótkofalowe (kasa za warunek, 0 szans na stypendium ministra, formalności administracyjne) i długofalowe (J- nigdy już nie zostanie zajebistym makroekonomistą, ani nawet mikro, będzie skazany na bycie filozofem bez bekgrandu w innej dziedzinie, wszyscy będą teraz mieli dowód na to, że J- wcale nie jest taki multi-hop-siup-do-przodu i w ogóle). Całe szczęście, na wysokości metra Politechnika, J- doszedł do punktu kulminacyjnego swojej autoterapii i postawił sobie ważkie pytanie nieznoszące milczenia, a mianowicie: i co z tego?

A już przy placu Unii Lubelskiej J- znał odpowiedź: no nic. No bo tak: po co J-Pyszczek miałby być makroekonomistą albo filozofem z bekgrandem a la KarolLew? Koniec końców, J- od pewnego czasu marzy o maszynie do szycia, żeby szyć sobie paczłorki ze szmatek z ikei, a nawet jeśli z tego by nic nie wyszło (w sensie, że z szycia paczłorków), to J- może zostać zawodowym metafizykiem i jechać na bajerze, tak jak wielki człowiek ze Szczecina, który po tym jak nie dostał się do finału olimpiady chemicznej, postanowił zacząć zawodowo ściemniać o negatywnych stanach rzeczy. Poza tym, J- może też zostać trenerem osobowości i mówić ludziom z wielkiego biznesu, jak należy redukować sobie dysonans, dążyć do celu i się nie poddawać (tak jak mówił jeszcze niedawno Kazikowi, który rzucił ćwiczenia z makro w odpowiednim momencie...;p)

W ten to sposób J- zredukował sobie dysonans, do tego uświadomiwszy sobie, że już za niespełna tydzień będzie siedział z R-Pyszczkiem w Belgii i pił piwo i jadł ser... Co znaczy też, że zostało im -- Pyszczkom -- tylko 5 dni na oddanie pracy z sieci społecznych, zlikwidowanie mieszkania, zapakowanie gratów do wysłania, zapakowanie książek do kartonów, zrobienie czaderskiej imprezy pożegnalnej w piątek, wypranie ciuchów, kupienie walizek, pozanoszenie różnych podań do różnych sekretariatów i spotkanie się z Mieszkiem. Ale za to, jak już wszystko będzie zrobione, Pyszczki będą mogły napisać swojego pierwszego posta ze starej unii.