sobota, września 16, 2006

O Pyszczków wielkiej emigracji do Belgii

Pyszczki już dawno zaplanowały wyemigrować sobie do Starej Unii. Koniec końców, emigracja teraz w modzie, a o tych, co nigdzie nie jadą, wypłosze z wyborczej trąbią, że to pokolenie 1200 zł brutto. Pyszczki zdecydowanie wolą być pokoleniem 1200€, więc postanowiły sobie spróbować wyemigrować na trochę i zamieszkać w Belgii i postudiować na ichniejszym KULu -- wszak dobrze to będzie w cefałce wyglądać. Toteż w 5. rocznicę WTC, 11 września A.D.2006 Pyszczki wsiadły do samolotu i wybyły do Leuven.

Leuven to jest takie małe -- jak powiedziano wcześniej Pyszczkom -- miasteczko w Belgii, 25 kilometrów na wschód od Brukseli. De facto to ono nie jest wcale takie małe, a na pierwszy rzut oka przypomina skrzyżowanie Sopotu, Krakowa i Gliwic, wielkości mniej więcej Opola. Jest tu trochę akcentów śląskich -- na przykład familoki dla afroniderlandczyków, zbudowane, rzecz jasna, ze styropianu, ale dla picu obłożone klinkierem. Trochę postindustrialnych ruin, hale a la huta Kościuszki w Chorzowie, płynie jakiś kanał, prawie jak we Wrocławiu. Sporo akcentów trójmiejsko-małopolskich -- jakieś kościoły stare, ratusze, rynki, knajpy, sopocki monciak pełną gębą.

O tym wszystkim Pyszczki się przekonały przymusowo zwiedzając Leuven nocą, w pierwszych dwunastu godzinach swojego pobytu. A było to dokładnie tak:

Pyszczki zawsze robią wszystko na ostatnią chwilę, świńskim trafem i na miłą mordkę. Również tą metodą Pyszczki likwidowały swoją warszawską norkę i wyjeżdżały do Leuven. Skutkiem czego, ładując się na węgierskiego airbusa były już po 28 godzinach niespania. W Leuven zaś znalazly się dokładnie o 23.15 i miały wtedy na koncie po 35 godzin niespania. Okazało się, że Leuven nie jest bynajmniej miasteczkiem całodobowym i check-in w hotelach/hostelch dokonuje się najpóźniej do 23.00. Więc Pyszczki musiały poczekać do rana, żeby się zacheckinować gdziekolwiek. Do 7.00 rano Pyszczki zapierdzielały więc po całym Leuven, poznawały sobie różne dzielnice, władowały się niechcący na jakieś muzułmańskie osiedle, gdzie pod osłoną nocy jakiś Arab prowadził gdzieś kilka zaburkowanych Arabek, strasznie to dziwnie wyglądało o tej trzeciej czy czwartej. O 7.00, po 43 godzinach na chodzie, Pyszczki wreszcie dostały kordełki w stylu zachodnim -- szmatki 2 na 2 i kocyki, żeby je sobie tymi szmatkami owinąć -- i poszły sobie spać w schronisku.

W każdym razie, tej pierwszej nocy na emigracji, Pyszczki odniosły wrażenie, że coś ta Belgia dziwnie śmierdzi. Jakiś taki zaduch kupy i żula wszędzie się unosi, zmiksowany troszkę z kawką i croissantami. A posmród się bierze -- jak się później okazało -- z tego, że Belgowie mają hopla na punkcie segregowania odpadów a nie dorobili się jeszcze, w przeciwieństwie do Szwedów (których inteligencję dopiero teraz Pyszczki doceniają) różnokolorowych kontenerów na śmieci. Wypracowali za to swój własny system, mianowicie -- worki. Otóż ci cali Belgowie, to oni raz na jakiś czas wystawiają na ulicę worki ze śmieciami. Rytm ich życia regulują odpady: w każdy drugi nieparzysty poniedziałek miesiąca wystawiają plastiki, w dni podzielne przez siedem wystawiają papier i karton, w co trzeci wtorek -- odpady niesegregowane, a w każdy czwartek podzielny przez 5 -- organiczne. Tak mniej więcej. W każdym razie -- na ulicach cuchnie zawsze tym, co wystawią. Więcej o śmieciach pisze zresztą R-Pyszczek.

Tuż po tym, jak Pyszczki odespały się w schronisku, doszły do wniosku, że muszą jak najszybciej znaleźć mieszkanie, bo w przeciwnym razie codziennie ucieka im 44€ na samo spanie. Nie było to wcale takie skomplikowane, bo uniwersytet leuveński prowadzi swoją własną agencję pośrednictwa nieruchomościami dla studentów i to absolutnie za friko. Co więcej, huisvestingsdiensten, czyli to owo biuro nieruchomości, dysponuje standardowymi umowami o najem, dość korzystnymi dla studentów, w różnych językach. De facto więc umowa o najem jest trójstronna, student-landlord-uniwersytet, dzięki czemu student ma gwarancję (Pyszczki przynajmniej wolą tak myśleć), że landlord nie zrobi go w ciula, bo gdyby tak, to uniwersytet zerwałby z landlordem współpracę, przez co landlord straciłby dostęp do 99% rynku nieruchomości w Leuven.

Przedwczoraj, po czterech spotkaniach z rentierami szukającymi frajerów, oferującymi łóżka bez materaców, przyziemia bez linoleum bądź pokoje na wystawie sklepowej (o tak, full przeszklona ściana od frontu, zasłonięta zasłonką), Pyszczki zdecydowały się zamieszkać w szklarence.

Otoż nowa norka Pyszczków nosi wszelkie znamiona altanki ogrodowej, plus ma przeszklony daszek, więc spokojnie można tu hodować pomidorki. Po dachu chadza kot i od spodu Pyszczki mogą sobie oglądać jego cztery łapy. Pyszczki mają też ogródek półtora na półtora bluszczu, w ktorym hodują się pająki. Zdjęcia nowej norki Pyszczków i ich hodowli pająków można obejrzeć tutaj.

R-Pyszczek przed wejsciem do nowej norki
Altanka jest jak na tutejsze standardy bardzo tania -- jedynie 485€ miesięcznie. Tak, tak, Pyszczki także łapią się za głowę i kminią, jak to zrobić, żeby dostosować się do tutejszych cen. Jedno erło ma siłę dwóch polskich złotych -- najlepiej to widać w makdonaldzie i na hotdogach z ikei. Ale niektóre rzeczy są o wiele droższe, na przykład legendarne już unijne papierosy po 4€ -- J-Pyszczek od dwóch dni nie kopci i chyba tak to już będzie do końca. Bo nic -- zdrowie, szczęście, prośby i samopoczucie R-Pyszczka -- tak się dla J- nie liczy, jak perspektywa pustej kiesy.

Gdy tylko Pyszczki zainstalowały się w altance, przycisnęły ich dwie sprawy: belgijska komórka i belgijskie konto w banku. A wraz ze sprawą pierwszą pojawiła się gigantyczna zagwozdka -- jak zdjąć w Belgii simlocka? Odpowiedź jest taka: nie da się. Belgowie twierdzą bowiem, że zdejmowanie simlocków jest u nich nielegalne. Oni sami czegoś takiego nie stosują, bo sprzedają za śmieszne pieniądze, rzędu 50€, komórki bez simlocków, ale są święcie przekonani, że ich moralną powinnością jest chronienie polskiego rynku usług telekomunikacyjnych i jeżeli u nas są simlocki, to znaczy, że Polacy powinni (w sensie moralnym) korzystać ze swojego polskiego operatora a nie z belgijskiego. Albo kupić sobie tutejszy telefon. Strasznie to rozśmieszyło Pyszczki, bo kto jak kto, ale Belgowie są ostatnimi, których Pyszczki podejrzewałyby od interes w chronieniu polskiego rynku usług telekomunikacyjnych, na którym, notabene, zdjąć simlocka można za 20 złotych.

Druga sprawa natomiast, bank, poszła Pyszczkom jak po maśle. Idzie się do banku KBC, tam się mówi po angielsku, że się chce otworzyć konto, pan z banku, taki bankier w starym stylu, który się wita podając rękę i odprowadza klientów do drzwi, kseruje dowód osbisty, pyta się czy klient jest single, czy married i czy chce, żeby jego spouse był współwłaścicielem rachunku, potem mówi, że za tydzień Pyszczki dostaną swoje visy i protony (takie elektroniczne portmonetki) i daje do podpisania umowę po angielsku. Strasznie to fajne jest. Gdyby Pyszczki były Belgami, to na pewno by w Polsce tak gładko nie otworzyły sobie konta.

Bo rzecz główna w tym, że może i w tej Belgii jest syf i smród i drogo, ale primo: facet rozwożący rogaliki lepiej mówi po angielsku, niż sam wielki anglosasofil Hołówka i secundo: Pyszczkom ani razu jeszcze się nie zdarzyło, zeby ktoś im odmówił pomocy albo nie potrafił im pomóc. Póki co więc, Leuven się Pyszczkom bardzo podoba, choć R- jest trochę zawiedziony swoim wypożyczonym na rok rowerem i boi się, jak go wyprzedzają autobusy (bo wbrew legendom, w Leuven jest bardzo mało ścieżek rowerowych i się jeździ po ulicach). J- natomiast aklimatyzuje się wcale nieźle, choć stresuje się potwornie rzekomym problemem, jaki sekretariatowi MISHu sprawiło jego nowe nazwisko. A, bo podobno sekretarka nie chce przyjąć indeksu, bo został J-Pyszczkowi wydany na nazwisko inne (choć bardzo podobne), niż ma teraz. Cóż... UW w końcu nie jest katolickim uniwersytetem, więc czegoż tu od laikow wymagać.

Brak komentarzy: