czwartek, września 28, 2006

O tym, co robić z zalanym laptopem i dlaczego filozofowie w Leuven są tacy, a nie inni

Wstyd się przyznawać, ale wczoraj J-Pyszczek zrobił najgłupszą rzecz swojego życia -- wylał sobie na swojego super hiper ekstra optibooka piwo. I to dobre piwo (chociaż pakowane w butelki po bobofrutach), co gorsza -- drogie. I J-Pyszczek się tym nie chwali wcale teraz, tylko postanowił, że napisze na blogu, co robić, jak się zaleje laptopa piwem, bo wczoraj sam takich informacji szybko potrzebował.

Otóż: zaraz po tym, jak się laptopa zaleje piwem, trzeba go odłączyć od prądu albo wyciągnąć mu baterię. Nie należy nic naciskać, tylko odciąć źródło zasilania. I symultanicznie, znaczy -- równocześnie, trzeba odwrócić laptopa do góry nogami (w przypadku, gdy laptop nie ma nóg -- do góry dołem). Chodzi o to, że trzeba teraz wylać piwo ze środka. Uwaga do żon domowych: w tej wyjątkowej chwili, gdy trzeba ratować to, co najcenniesze (czyli laptopa), nie należy przejmować się zabrudzeniem podłogi, stołu czy łóżka (miejsca, gdzie TO się stało). Jak już się wyleje i laptop jest po prostu tylko mokry od piwa, trzeba mu wyciągnąć wszystkie klawisze (jeżeli jest się w posiadaniu cyfrowego aparatu, przed demontażem klawiatury warto zrobić jej zdjęcie).

Teraz, po demontażu kalwiatury (trzeba delikatnie odłupywać klawisze!) następuje najprzyjemniejsza część ratowania laptopa: bierze się wacik, albo ligninę, i spirytus albo płyn do czyszczenia szyb na spirytusie i się wyciera piwo spod klawiszy. Klawisze trzeba oczywiście również, osobno od laptopa, najlepiej na sitku, żeby nie spłynęły do ścieków, umyć jakimś detergentem. A potem to już się tylko suszy. Można też, delikatnie umyć patyczkiem do uszu nasączonym w czymś myjącym dziurki w laptopie. Ale R-Pyszczek mówi, że to niekonieczne jest.

Laptopa się nie włącza przez co najmniej 12 godzin -- długość spoczynku laptopa zależy też od ilości wylanego piwa. Laptop zalany resztką wódki potrzebuje mniej schnięcia, niż laptop zalany dużym piwem. Po odpoczynku komputera, należy mu na powrót włożyć kalwisze (osuszone!) w dziurki. W każdym razie -- stosując się do rad J-Pyszczka można uniknąć trwałego defektu laptopa. Dzisiaj rano J- odpalił swojego i co? -- i wszystko działa bez zarzutu. Co kolejny raz potwierdza tezę, że nie ma to jak mieć szczęście głupiego Pyszczka.

Drugie ważne, obok zalania laptopa, wydarzenie ostatnich dni, to odkrycie, dlaczego filozofy z Leuven są takie, a nie inne.

Gwoli jasności: na gruncie standardów Pyszczków, filozofy z Leuven wołają o pomstę do nieba (co unaocznił u siebie R-Pyszczek). I nie chodzi o to nawet, że zajmują się pierdołami (bo taka ocena wybitnie zależy od punktu siedzenia), ale zajmują się tymi pierdołami źle. Wczoraj na przykład, podczas drugich pyszczkowych zajęć w Hoger Instituut voor Wijsbegeerte (=IF po naszemu) sformułowano taki problem: why should we protect nature? Następnie, podważono tacit assumption i powiedziano: maybe, we don't have a moral obligation to protect nature... I podano argument na rzecz tego nowego twierdzenia z dziedziny environmental philosphy: sometimes nature is evil - it kills people in earthquakes, tsunamis, floodings. I ciach, konkluzja pytajna: so, is nature evil in general? If yes, why don't we stop protecting it? A tytuł seminarium na nadchodzący semestr jest: ,,Natural evil -- evil of Nature?''

Co więcej i śmieszniej, ludzie obecni na seminarium (a było ich ze 40) robili z tego wywodu notatki. Aż J- żałuje, że nie zrobił takim jednym notatkom zdjęcia. Stało na nich tak mniej więcej:
* nature: - good?
- evil?
* evil nature: - earthquakes
- tsunami
- rain
- storm
* why should we protect?
* why protection of evil?
Co gorsza, seminarium jest tylko dla ludzi już z tytułem bachelora i ptrzygotowuje ich do MA. Zgroza.

Ale J- odkrył już, dlaczego oni tam w tym HIWie są tacy pokręceni a ich instytut wygląda tak jak warszawski, gdyby jego dyrektorem przez ostatnie trzy dekady był Alik. Otóż oni mają przy wejściu tam takie coś:

Socreal po całości -- teraz dopiero widać co z tego wyrasta w dłuższej perspektywie. Natomiast siedzibę w otoczeniu takim, jak poniżej, mają AI-owcy.






J-Pyszczek ma taką tezę, że środowisko pracy w największej mierze determinuje obierane metody pracy. Na przykład, Campus Arenberg jest miejscem, gdzie się dużo chodzi: las, rzeka, dróżki, trawka. Skutkiem czego, AI-owcy prowadzą zajęcia na stojąco-chodząco. HIW jest w samym centrum, wokół pełno knajp o atmosferze przysiadalnej, a w knajpach pełno dekadnckich gadek-szmatek o niczym. W rezultacie, filozofy prowadzą zajęcia zza stoliczka, o niczym również zresztą.

więcej zdjęć >>

wtorek, września 26, 2006

O wielkich Zmowach zachodnich kapitalistów i że dzięki temu to wszystko działa

Dzisiaj Pyszczki zrobiły sobie pierwsze w życiu pranie w Leuven. Zapłaciły za to 16 erło, czyli prawie tyle, ile kosztuje penguinowe wydanie ,,Goedla, Eschera, Bacha'', a na nasze - 64 złocisze. Innymi słowy, za wypranie 15 kilo brudów, Pyszczki zapłaciły tyle, co za 3 karty sieciowe, 11 paczek PallMallów (w Polsce, rzecz jasna), zakupy jedzeniowe na kilka dni dla dwóch Pyszczków albo bilet na intercity Warszawa-Gdynia. Pyszczki niby już nie przeliczają, bo jakoś nie uchodzi, ale mimo wszystko, czasem, jak przeliczą dyskretnie, to aż się całe telepią. A jak się telepią, to nachodzą je bardzo głębokie, pyszczkowe przemyślenia.

I tak też dzisiaj, Pyszczki naszło przemyślenie, że tutaj, w tak zwanym Świecie, to wszystko działa dlatego właśnie, że oni (to jest -- kapitaliści) mają różne zmowy.

Na przykład: produkty codziennnego użytku kosmetyczno-higienicznego, czyli szampony, pasty do zębów i mydła w płynie sprzedają tu kapitaliści w autentycznie mikrych opakowaniach. Szampon 200 mililitrów -- zejdzie Pyszczkom w tydzień. Kolgejt 75 mililitrów -- wolne żarty, toż to straczy na 10 szczotkowań! W Ułesa, co Pyszczka zadziwiło, wszystko sprzedawano w opakowaniach gigantycznych -- dwa kilo kornflejksów, 40 tampaxów (to był pocket-pack), 20 gum do żucia, pół litra tic-taców... W starej Ułe natomiast królują paczuszki-cipuszki.

I teraz -- chodzi o co: otóż oni sprzedają wszystko w takich malutkich paczkach, dlatego, że są w zmowie z kapitalistami spod znaku grinpisu. Bo ci z kolei lobbują na rzecz segregacji śmieci -- idea, zdaniem Pyszczków, poroniona. Pyszczki dostały nawet taki plakat od grinpisowców, że 150 conservenblikken = 1 grasmaaier (czyli, że 150 puszek to jedna kosiarka), ale nie było napisane, że produkcja kosiarki z puszek jest o wiele bardziej energo- i koszto-chłonna, niż produkcja kosiarki z normalnego, jak panbógprzykazał, metalu. Ale -- istnieją sobie w tak zwanym Świecie firmy, grinpisowsko-antyglobalistyczne, w których żywotnym interesie leży, aby ludzie wyrzucali jak najwięcej puszek, butelek, kartoników i paczek. Bo po pierwsze, ludzie muszą wtedy kupować więcej specjalnych worków na śmieci (niebotycznie drogich), a po drugie, przedsiębiorstwa recyclingowe mają więcej do recyclowania. W związku z czym, kapitaliści-grinpisowcy lobbują u kapitalistów-konsumpcjonistów , aby ci sprzedawali rzeczy w jak najmniejszych paczkach. Bo wtedy zwykły człowiek (lub człowiek z ulicy, by posłużyć się terminologią wczesno-neopozytywistyczną) produkuje więcej śmieci.

Podobnie rzecz się ma z tymi całymi pralkami na monety. Otóż w miasteczku takim, jak Leuven, gdzie na 30 tysięcy mieszkańców stałych przypada dokładnie drugie tyle studentów, a najpopularniejszym zawodem jest chyba zawód landlorda, kapitaliści-rentierzy zmówili się z producentami pralek oraz koleją belgijską, że nie będą mieszkań na wynajem studentom wyposażać w pralki. Wtedy studenci będą musieli albo prać szmaty w kilku (to zakrawa na kartel!) pralniach na monety, albo będą musieli częściej jeździć do domu (kolej, monopolista, zarabia!), żeby tam im wyprały szmaty mamusie.

Podobna zmowa rentierów i kapitalistów-handlowców dotyczy materaców. Standardowo, mieszkania na wynajem mają meble, armaturę i podstawowy sprzęt, za to nie mają materaców. Motywacja higieniczna? W obliczu narodowego belgijskiego problemu publicznego szczania -- możliwa, choć z perspektywy Pyszczków, mało prawdopodobna. Zdaniem Pyszczków, rzecz oczywista, że jest to zmowa landlordów ze Szwedami spod znaku ikei.

I kolejna, zmowa mikrofalówkowa, to pakt zawarty między landlordami a handlowcami FMCG. Landlordzi standardowo wstawiają do mieszkania mikrofalówki, czym zwiększają popyt na żarcie prefabrykowane w marketach spożywczych, które jest drogie i obrzydliwe, ale za to łatwe i szybkie i tańsze, niż żarcie w knajpach (bo: obiad w knajpie=8€ > obiad z mikrofali=4€ > obiad z raw materials=2€; Q.E.D.))

Najlepsza natomiast zmowa, która powala na kolana, dotyczy języka ninderlandzkiego i pokazuje, że w mechanizm zmów kapitalistycznych uwikłani sa już nawet ludzie nauki. Otóż ludy Niderlandów poslugują się językiem, dla którego charaktrersytyczne jest, że mocno ewoluuje, szybko się zmienia i chętnie rozgłęzia się na dialekty. Skutkiem czego, niderlandzki w Leuven i niderlandzki w Antwerpii albo w Amsterdamie potrafią całkiem dobrze się od siebie różnić. Ale kapitaliści-naukowcy w zmowie z kapitalistami-wydawcami, doszli do wniosku, że należy język niderlandzki standaryzować i wydają co roku książeczkę, który każdy Belg musi mieć -- het Groene Boekje. Zielona książeczka kosztuje 19,95€ i jest potrzebna na przykład każdemu nauczycielowi, każdemu uczniakowi i każdemu studentowi, który wiąże swoją karierę z językiem niderlandzkim, bo standardowe egzaminy wymagają (dzięki zmowie kapitalistów-naukowców) znajomości niderlandzkiego up-to-date.

Dane jest więc, jasno i wyraźnie, że tak zwany Świat, a Leuven w szczególności, jest dziełem zmów, układów, sitw i karteli. I że ten cały zachodni porządek, o który modlą się polscy malkontenci, to tak naprawdę nic dobrego, bo kto za niego płaci? Pan płaci, pani płaci, Pyszczki płacą...

poniedziałek, września 25, 2006

O kolejnym rowerowym spacerze, kolejnym opactwie i kolejnym wypitym piwie

osioły w Kessel-Lo

Dzisiaj Pyszczki znowu pojechały na rowerowy spacer. Do provinciedomein Kessel-Lo, czyli do takiego parku, w którym były osły, huśtawki, domki na drzewach, jeziora, łódki, motorówki, piwo, hot dogi, i w ogóle, dużo różnych rzeczy. Pyszczki oczywiście nie mogły w pełni wykorzystać wszystkich dobrodziejstw nowoodkrytego spotu, bo wszędzie kręciło się mnóstwo dzieciaków w wieku 2-10, a J- zabronił R-Pyszczkowi konkurowania o placozabawowy lebensraum z targetem Lego Basic.

W związku z czym Pyszczki się tylko poprzechadzały i posnuły plany tego, jak to już niedługo zrobią sobie swoje własne młode i będą je prowadzać na takie wybiegi do parków i pod pozorem pilnowania dzieciąt też się będą mogły huśtać, wspinać, dyndać i zwisać. Warunkiem sine qua non jest oczywiście, żeby Mareczek też miał młode w tym czasie, bo w przeciwnym razie młode Pyszczków nie będą miały z kim się bawić, jak Pyszczki będą pić piwo obok wybiegu.

Poprzechadzawszy się, Pyszczki odkryły kolejne opactwo -- Abdij van Vlierbeek. Tym razem benedyktyńskie, choć również, jak należało się tego spodziewać, bez jednego opata i nawet jednego katabasa. Wyglądało jak taki ot pegieer bardzo stary -- konie, siano, mnóstwo dzieci samopas puszczonych i knajpa. Za to knajpa była prima sort, bo serwowała najróżniejsze belgijskie piwska. Pyszczki, rozkoszując się poziomem kultury piwnej w Belgii zamówiły sobie po kufelku Chimay, ładnego, jasnobrązowego piwa od Cystersów Ściślejszej Obserwancji. Trapist nie zachwycał jakoś specjalnie, chociaż, trzeba przyznać, miał miły, lekko różany, posmak Unicum i szklaneczka 33cl przyprawiała o przyjemny rauszyk.

Wracając do domu Pyszczki przejeżdżały obok browaru Stella Artois -- w Leuven jest główy browar Stelli -- i, z racji ładnego przemysłowego krajobrazu, strzeliły sobie pośród jego zabudowań foty.


Okazało się też, ku zdziwieniu Pyszczków, że w Leuven, mimo braku mórz, jezior i rzek, jest port.


więcej zdjęć >>

sobota, września 23, 2006

O rowerowych spacerach Pyszczków i Abdij van 't Park

w drodze na rowerowy spacer

Dzisiaj Pyszczki pojechały na krótką wycieczkę rowerową, żeby obejrzeć sobie tutejsze suburbia. Suburbiów jakichś szczególnych niestety nie znalazły, za to znalazły siedzibę tutejszej katolickiej politechniki -- Katholieke Hogeschool Leuven. A siedziba jest prima sort -- KHL zajmuje bowiem budynki starego, nieużywanego opactwa Abdij van het Park. Pyszczki już się zdołały przyzwyczaić, że różne święte miejsca w Belgii funkcjonują na ogół albo jako kina, albo jako szkoły. Ostatnio na przykład Pyszczki weszły do kościoła, co to stoi blisko barbarzyńskiego instytutu filozofii, a w środku, zamiast choćby jakichś pozorów kościelności zastały ekran, na którym z bimera wyświetlały się jakieś dżenderowe filmy w rodzaju tych, ktore puszcza się w Zachęcie.

to jest właśnie kościoł-kino
To jest właśnie ten kościół.

W każdym razie, w Abdij van 't Park znajduje się koledż i to jest zdaniem Pyszczków sensowniejsze, niż dżenderowe kino. A samo Abdij należało swego czasu do premonstratensów. Założyli je podobno tu w 1129 roku, czyli całkiem dawno temu, ale widoczne zabudowania pochodzą z jakiegoś 18 wieku, bo wtedy przebudowali opactwo na bardziej współczesna nutę. Dzisiaj zaś Abdij Parkowe dumnie uczestniczy w europejskofundowanym projekcie CSS (brzmi sympatycznie), czyli Converting Sacred Spaces. Co jest chyba jedynym sensownym rozwiązaniem problemu niefunkcjonalności budynków kościelnych w sytuacji, gdy w całej Belgii jest jedno powołanie rocznie.

A niżej kilka zdjęć z rowerowego spaceru do Korbeek-Lo:

Żeby nie było, że na Zachodzie krowy mają czyste pupy. J-Pyszczek bardzo zadowolony z owego patriotycznego odkrycia:


Nagrobek na cmentarzu -- typowe lata 60-te:
Nagrobek na cmentarzu -- typowe lata 60-te
A tu nieco starszy:





więcej zdjęć >>

O tym, jak się Pyszczki zawiodły i na czym i dlaczego chyba zostaną inżynierami

Jeszcze niedawno Pyszczki miały wypielęgnowne takie przekonanie, że ta cała stara Unia, Europa i tak zwany Świat, to nie jest żaden tam egzystencjalny czalendż, bo koniec końców, niewiele się tu różni od naszej swojlandii. No -- są te maszyny strasznie straszne, jest ten dziwny język tuziemski -- nieudolna niemczyzna Anglika ze specific language impairment, -- jest trochę biurokracji... ale na dobrą sprawę -- myślały Pyszczki -- to jest tak, jak powinno być.

Kilka dni temu jednak rozpoczęła się u Pyszczków passa rozczarowań. Krok po kroku okazywało się, że w Leuven jednak nie jest do końca tak, jak być powinno.

Otóż Pyszczki spodziewały się, że Leuven to będzie miasto akademickie z prawdziwego zdarzenia. I, że tak jak na Zachodzie, czyli w Szwecji i Norwegii (to są dla J-Pyszczka prototypowe kraje Zachodu), będzie tu akademicka księgarnia z prawdziwego zdarzenia. W Oslo na kampusie na przykład była księgarnia, że mucha nie siada. J-Pyszczek miał wtedy wprawdzie tylko 8 lat i nie do końca czaił bazę z książkami, ale pamięta, że tamtejsza księgarnia zrobiła na nim wrażenie. Podobnie bycza księgarnia, którą J- widział wprawdzie tylko przez szybę, bo była zamknięta, była w Lund u Szwedów; a jeszcze lukśniejsza była na kampusie Georgetown w Ułesa. A już najlukśniejsza, jaką J- w życiu widział, była w Londynie przy Charing Cross Road. Nie wspominając już zalet naszego Prusa na KP, który mimo wszelkich niedociągnięć, jest księgarnią dobrą.

W Leuven jednak instytucja księgrani akademickiej nie jest znana. Znane są natomiast różne instytucje ułatwiające życie, czyli chociażby bookstores for dummies -- miejsca, w których pierwszoroczny Belg może zakupić sobie szkolną wyprawkę. J- pije tu oczywiście do tego, co Pyszczkom wskazano w odpowiedzi na pytanie o lokalizację jakiejś dobrej księgarni naukowej, mianowicie -- Acco.

Taki Belg idzie sobie do takiego Acco i wychodzi generalnie bardzo zadowolony z siebie. Bo taki Belg kupuje w księgrani akademickiej podręczniki do szkoły, zeszyty do szkoły i fartuch do laborków. I ewentualnie małego penguina, żeby czytać w pociągu i szkolić angielski. Taki Belg nie ma potrzeby, żeby spojrzeć sobie, co się ostatnimi czasy ukazało w OUP... co wydał Routledge fajnego... może jakaś wyprzedaż taniochy Elseviera jest... Nie, taki Belg w ogóle ma w nosie jakieś tam naukowe książki, wystarczy, że Acco wydaje i sprzedaje skrypty. Takie kserówki, po naszemu, tylko że ładnie oprawione. Mają tam na przykład podręczniki do logiki -- bez znaczków prawie w ogóle. Sprzedają też książki w obcych językach -- mało, bo mało, ale trochę po angielsku jest, w szczególności penguin classics, schodzące tutaj po kilkanaście euro -- choć z tyłu mają wydrukowane, że są za półtora funta w UK. Na półce z informatyką mają natomiast w Acco głównie publikacje poświęcone Windowsowi XP i trochę klasycznej inżynierii typu C++ bez tajemnic. Nic dziwnego, że Pyszczki się zawiodły i zatęskniły za AmericanBookstorami w ceha-arkadii albo sadyba-best-mallu. Co gorsza, warszawskie AmericanBookstory są dużo tańsze niż tutejsze badziewne Acco. Choć to akurat nie jest duża wada, zważywszy na fakt, że Pyszczki wychodzą z takiego Acco bez żadnych chceń konsumpcyjnych co do oferowanych tam książek. Ale skoro na półce z filozofią góruje niepodzielnie Lacan, to czegóż chcieć więcej, niż wyjść jak najszybciej.

Księgarniana ponowoczesność w Leuven była dla Pyszczków niesamowitym ciosem, i, jak się im z początku wydało, niemożliwym do kompensacji. Ale po dłuższym namyśle Pyszczki doszły do wniosku, że ból po acco może im zneutralizować jakaś wybitna biblioteka. Poczęły więc Pyszczki szukać w Leuven jakiegoś sensownego księgozbioru.

W głównej bibliotece, takim BUWie tutejszym, Pyszczki były już wcześniej. Okazało się jednak, że główna biblioteka jest strasznie ściemniana, bo wygląda na starą, a ma niespełna 50 lat, jest główna, a tak naprawdę najmniej to po niej widać, do tego wszystko trzymają w magazynach i nie ma wolnego dostępu. Za to każdy kampus/wydział/instytut z osobna ma swoją własną bibliotekę. W pierwszym odruchu Pyszczki chciały zobaczyć bibliotekę filozoficzną, ale po tym, jak dowiedziały się, że w całym Leuven jest tylko 2 filozofów analitycznych, zaniechały i postanowiły pojechać zobaczyć, co też trzymają w swojej bibliotece inżyniery.

Leuveńskie inżyniery mają bowiem swój własny kampus. Ponieważ są (z założenia) w większości gikami i mogą być mniej atrakcyjni od humanistów (którzy są z założenia coolkidsami), trzyma się tu ich w parku za obwodnicą, tak żeby turyści w centrum nie widzieli. Inżyniery mają tam swoją własną rzekę, w której hodują różne świństwa, mają szklarnie, laboratoria, nietoperze, ruiny romańskiego kościoła, w których urządzili super hiper nowoczesną kaplicę i mają też super hiper malutki zamek (Kastel Arenberg), w którym robią z zagraniczniaków masterów sztucznej inteligencji. W każdym razie, u inżynierów jest niebywale oxfordzka atmosfera -- na krótkostrzyżonej trawce przed kastelem Arenberg, stylizowanym na coś między zamkiem Ronji córki zbójnika a Hogwartem, doktoranci rzucają sobie wesoło bumerangiem. Żyć, nie umierać -- i Pyszczki zapragnęły zostać inżynierami.

W związku z czym pojechały do inżynierskiej biblioteki w Arenberg. I tam już się Pyszczkom zrobiło miękko w kolanach. Campusbibliothek Arenberg z zewnątrz wygląda niepozornie -- ot parter pod dachem, obłożony klinkierem, jak wszystkie zabudowania w promieniu 100 kilometrów. Ale w środku jest lepiej, niż Pyszczki myślały. Nie mają tam magazynu -- tylko wolny dostęp. Żadnych książek z czerwonym grzbietem -- wszystko można wypożyczyć. Nie trzeba z nikim gadać -- do wszystkiego są automaty. Karty nie są kreskowe, jak w BUWie, ale czipowe ,,zbliżasz -- masz'', jak na nartach. Logiki, sztucznej inteligencji, formalnych teorii języka i wszelkiej maści programowania mają tam mnóstwo -- całą alejkę. Niemal wszystko w języku Świata, a nie w barbarzyńskich starounijnych dialektach. Żyć nie umierać -- Pyszczki na pewno chyba zostaną inżynierami.

poniedziałek, września 18, 2006

O strasznie strasznych maszynach i mechanizmach, których używa się w Leuven

Odkąd Pyszczki aklimatyzują się w Leuven, co i rusz okazuje się, że żeby proces aklimatyzacji przebiegł pomyślnie i uwieńczył się sukcesem, Pyszczki muszą opanować obsługiwanie jakichś strasznie strasznych maszyn.

Wczoraj na przykład R-Pyszczek kupował w muzycznym sklepie harmonijkę chromatyczną, czyli taką, że można zagrać wszystkie nutki. Harmonijka była wprawdzie tańsza, niż taka sama harmonijka w sklepie na metrze centrum, i całkiem dobrego brendu, bo w końcu Hohner, ale zapłacenie za nią było nie lada sztuką. W Leuven mianowicie to nie jest tak hop siup do przodu, że się daje panu w sklepie swoje maestro i on przeciąga nim po terminalu. Oj nie. Tutaj się samemu przeciąga kartą po takim specjalnym rowku w takiej specjalnej maszynie. A maszyna jest nietrywialna, bo jest w niej kilka rowków -- każdy na inny rodzaj karty. I trzeba wiedzieć, do którego rowka kartę wsadzić, którą stroną, w jakim kierunku przeciągnąć i co wpisać na klawiaturce. I dopiero jak się to wszystko wie, to można sobie kupić harmonijkę.

Dzisiaj natomiast Pyszczki odkryły belgijskiego kerfura -- tuż obok stacji BP, nazywa się GB (żeby się kojarzyło z Brytanią) i można w nim kupić różne rzeczy z jedynką (na przykład małże w zalewie za jedno erło). Pyszczki robiły sobie małe zakupki i oto natknęły się na niesamowicie dziwną maszynę -- maszynę do krojenia chleba. Bo chodzi o co -- w Leuven nie można sobie tak o po prostu kupić pokrojonego chleba, na przykład schulstadta. Nie -- trzeba kupic cały zwykły chleb i wsadzić go do takiego specjalnego urządzenia z zębami, gdzieś nacisnąć, gdzieś przekręcić i wtedy ze środka wychodzi poslajsowany chleb. Pyszczki jeszcze ni wiedzą, gdzie trzeba nacisnąć/pokręcić, dlatego kupiły sobie w ikei nóż, żeby kroić chleb w domu samemu.

Co innego jeszcze zdumiało dziś Pyszczki. Otóż mówi się w Polsce, że emigrują na zachód kasjerzy. I niby dlatego teraz, w kerfurach, teskach i żanach, są takie starszne kolejki -- bo kasjerów brak. Jak dla Pyszczków, to ta wielka emigracja kasjerów na zachód to jest jedna wielka ściema. Bo na zachodzie już dawno wymyślono maszynę, która -- o tak! -- zastępuje kasjera.

Nazywa się self-kasse i dzisiaj Pyszczki natknęły się na nią podczas małych zakupków. W rzeczonym kerfurze obok BP są aż cztery takie self-kassy i normalnie korzystaja z nich całkiem starsze panie i całkiem starsi panowie. A wygląda to tak, że się samemu wykłada na taśmę rzeczy, potem się te rzeczy pika pod takim czerwonym światełkiem, a potem się wkłada do odpowiedniej dziurki monety, albo banknoty, albo się przeciaga po odpowiednim rowku odpowiednią kartą i wklepuje odpowiedni pinkod. I nie ma przy tej self-kassie żadnych luster, co to się w nich odbija, czy ktoś nie przeciąga niezapłaconej gumy do żucia pod ladą, i nikt nie stoi i nie patrzy, czy klient dobrze wszystko odpiknął. Co więcej, o paradoksie, self-kassy są zlokalizowane w strefie bezbramkowej, czyli teoretycznie można wyjść i nic nie płacić i żadne bramki piszczeć nie będą.

Pyszczki nie skorzystały jeszcze dzisiaj z self-kassy, bo instrukcja obsługi jest niestety po tuziemskiemu, a Pyszczki jeszcze nie panimają po ichniemu. Ale na dniach Pyszczki muszą wypróbować to egzotyczne urządzenie, bo coś im się wydaje, że można by zbić kokosy na imporcie takich self-kass do Polski.

Po zakupkach Pyszczki wróciły do domu i postanowiły napić się zakupionego (za półtora erło) bardzo dobrego piwa w litrowej butelce. I cóż się okazało? Otóż tutaj litrowe piwa nie są rozlewane do plastikowych butelek, ani do gigantycznych puszek a la faxe. Tutaj litrowe piwa pakuje się jak szampany! Otóż takie piwo, notabene wyborne, ma w szyjkę wciśnięty korek, a wokół tegoż ma obwiniętą drucianą zawleczkę. Bajer nieztejziemi, można by przywieźć takich piw trochę do Polski i na sylwestra ściemniać, że to dorato -- taniej by wyszło, a w smaku lepsze.

W kontekście skomplikowanych maszyn i urządzeń należy wspomnieć jeszcze o ,,nowoczesnym systemie bankowym''. Pyszczki się z początku śmiały, jak przeczytały w ulotce, że w Belgii jest ,,modern and efficient banking system''. No bo tak: bankomatów jak na lekarstwo, w większości sklepów nie akceptują maestro, a banki są czynne do 13oo. Ale to są standardy nowoczesności systemu bankowego w europie wyszehradzkiej. Tutaj wyznaczniki owej nowoczesnoći są, zdaje się, inne, bo primo, kasy w bankach są automatyczne -- zwą się bankomatic i można w nich ładować protony (bardzo dziwne urządzenia, które Pyszczki też będą mieć), wyciągać i wplacać gotówkę, robić przelewy i składać najkosmiczniejsze dyspozycje. W Polsce to takie cuś ma chyba tylko BPH. Secundo, maestro akceptują, ale tylko takie z czipem. Maestra, które wydają obecnie w ojczyźnie banki PekaoSA i BPH to są strasznie przestarzałe maestra. Tutaj używa się już prawie wyłącznie kart czipowych i niewiele sklepów ma terminale przystosowane do naszych antyków. Tertio, bankomatów jest jak na lekarstwo, bo w obliczu wszechobecnych protonów wydają się zbędne. Protony to są takie plastikowe, elektroniczne portmonetki, które można ładować w bankomaticach do 125 erło i którymi można kupować chusteczki higieniczne w kiosku, wkładając protona do specjalnego rowka i naciskając okej.

Co tu dużo pisać -- w Leuven jest mnóstwo bajeranckich maszyn. I są niemniej frapujące, niż młynki do kawy w sklepach sieci Jednota na Słowacji.

niedziela, września 17, 2006

Najnowsiejsze foty z wesela

Dzisiaj Kazik podesłał skany bardzo artystycznych, profesjonalnych, białoczarnych zdjęć ze ślubu i wesela Pyszczków. Za jego zgodą Pyszczki wrzuciły owe zdjęcia na Picasę i można je sobie tutaj obejrzeć.

sobota, września 16, 2006

O Pyszczków wielkiej emigracji do Belgii

Pyszczki już dawno zaplanowały wyemigrować sobie do Starej Unii. Koniec końców, emigracja teraz w modzie, a o tych, co nigdzie nie jadą, wypłosze z wyborczej trąbią, że to pokolenie 1200 zł brutto. Pyszczki zdecydowanie wolą być pokoleniem 1200€, więc postanowiły sobie spróbować wyemigrować na trochę i zamieszkać w Belgii i postudiować na ichniejszym KULu -- wszak dobrze to będzie w cefałce wyglądać. Toteż w 5. rocznicę WTC, 11 września A.D.2006 Pyszczki wsiadły do samolotu i wybyły do Leuven.

Leuven to jest takie małe -- jak powiedziano wcześniej Pyszczkom -- miasteczko w Belgii, 25 kilometrów na wschód od Brukseli. De facto to ono nie jest wcale takie małe, a na pierwszy rzut oka przypomina skrzyżowanie Sopotu, Krakowa i Gliwic, wielkości mniej więcej Opola. Jest tu trochę akcentów śląskich -- na przykład familoki dla afroniderlandczyków, zbudowane, rzecz jasna, ze styropianu, ale dla picu obłożone klinkierem. Trochę postindustrialnych ruin, hale a la huta Kościuszki w Chorzowie, płynie jakiś kanał, prawie jak we Wrocławiu. Sporo akcentów trójmiejsko-małopolskich -- jakieś kościoły stare, ratusze, rynki, knajpy, sopocki monciak pełną gębą.

O tym wszystkim Pyszczki się przekonały przymusowo zwiedzając Leuven nocą, w pierwszych dwunastu godzinach swojego pobytu. A było to dokładnie tak:

Pyszczki zawsze robią wszystko na ostatnią chwilę, świńskim trafem i na miłą mordkę. Również tą metodą Pyszczki likwidowały swoją warszawską norkę i wyjeżdżały do Leuven. Skutkiem czego, ładując się na węgierskiego airbusa były już po 28 godzinach niespania. W Leuven zaś znalazly się dokładnie o 23.15 i miały wtedy na koncie po 35 godzin niespania. Okazało się, że Leuven nie jest bynajmniej miasteczkiem całodobowym i check-in w hotelach/hostelch dokonuje się najpóźniej do 23.00. Więc Pyszczki musiały poczekać do rana, żeby się zacheckinować gdziekolwiek. Do 7.00 rano Pyszczki zapierdzielały więc po całym Leuven, poznawały sobie różne dzielnice, władowały się niechcący na jakieś muzułmańskie osiedle, gdzie pod osłoną nocy jakiś Arab prowadził gdzieś kilka zaburkowanych Arabek, strasznie to dziwnie wyglądało o tej trzeciej czy czwartej. O 7.00, po 43 godzinach na chodzie, Pyszczki wreszcie dostały kordełki w stylu zachodnim -- szmatki 2 na 2 i kocyki, żeby je sobie tymi szmatkami owinąć -- i poszły sobie spać w schronisku.

W każdym razie, tej pierwszej nocy na emigracji, Pyszczki odniosły wrażenie, że coś ta Belgia dziwnie śmierdzi. Jakiś taki zaduch kupy i żula wszędzie się unosi, zmiksowany troszkę z kawką i croissantami. A posmród się bierze -- jak się później okazało -- z tego, że Belgowie mają hopla na punkcie segregowania odpadów a nie dorobili się jeszcze, w przeciwieństwie do Szwedów (których inteligencję dopiero teraz Pyszczki doceniają) różnokolorowych kontenerów na śmieci. Wypracowali za to swój własny system, mianowicie -- worki. Otóż ci cali Belgowie, to oni raz na jakiś czas wystawiają na ulicę worki ze śmieciami. Rytm ich życia regulują odpady: w każdy drugi nieparzysty poniedziałek miesiąca wystawiają plastiki, w dni podzielne przez siedem wystawiają papier i karton, w co trzeci wtorek -- odpady niesegregowane, a w każdy czwartek podzielny przez 5 -- organiczne. Tak mniej więcej. W każdym razie -- na ulicach cuchnie zawsze tym, co wystawią. Więcej o śmieciach pisze zresztą R-Pyszczek.

Tuż po tym, jak Pyszczki odespały się w schronisku, doszły do wniosku, że muszą jak najszybciej znaleźć mieszkanie, bo w przeciwnym razie codziennie ucieka im 44€ na samo spanie. Nie było to wcale takie skomplikowane, bo uniwersytet leuveński prowadzi swoją własną agencję pośrednictwa nieruchomościami dla studentów i to absolutnie za friko. Co więcej, huisvestingsdiensten, czyli to owo biuro nieruchomości, dysponuje standardowymi umowami o najem, dość korzystnymi dla studentów, w różnych językach. De facto więc umowa o najem jest trójstronna, student-landlord-uniwersytet, dzięki czemu student ma gwarancję (Pyszczki przynajmniej wolą tak myśleć), że landlord nie zrobi go w ciula, bo gdyby tak, to uniwersytet zerwałby z landlordem współpracę, przez co landlord straciłby dostęp do 99% rynku nieruchomości w Leuven.

Przedwczoraj, po czterech spotkaniach z rentierami szukającymi frajerów, oferującymi łóżka bez materaców, przyziemia bez linoleum bądź pokoje na wystawie sklepowej (o tak, full przeszklona ściana od frontu, zasłonięta zasłonką), Pyszczki zdecydowały się zamieszkać w szklarence.

Otoż nowa norka Pyszczków nosi wszelkie znamiona altanki ogrodowej, plus ma przeszklony daszek, więc spokojnie można tu hodować pomidorki. Po dachu chadza kot i od spodu Pyszczki mogą sobie oglądać jego cztery łapy. Pyszczki mają też ogródek półtora na półtora bluszczu, w ktorym hodują się pająki. Zdjęcia nowej norki Pyszczków i ich hodowli pająków można obejrzeć tutaj.

R-Pyszczek przed wejsciem do nowej norki
Altanka jest jak na tutejsze standardy bardzo tania -- jedynie 485€ miesięcznie. Tak, tak, Pyszczki także łapią się za głowę i kminią, jak to zrobić, żeby dostosować się do tutejszych cen. Jedno erło ma siłę dwóch polskich złotych -- najlepiej to widać w makdonaldzie i na hotdogach z ikei. Ale niektóre rzeczy są o wiele droższe, na przykład legendarne już unijne papierosy po 4€ -- J-Pyszczek od dwóch dni nie kopci i chyba tak to już będzie do końca. Bo nic -- zdrowie, szczęście, prośby i samopoczucie R-Pyszczka -- tak się dla J- nie liczy, jak perspektywa pustej kiesy.

Gdy tylko Pyszczki zainstalowały się w altance, przycisnęły ich dwie sprawy: belgijska komórka i belgijskie konto w banku. A wraz ze sprawą pierwszą pojawiła się gigantyczna zagwozdka -- jak zdjąć w Belgii simlocka? Odpowiedź jest taka: nie da się. Belgowie twierdzą bowiem, że zdejmowanie simlocków jest u nich nielegalne. Oni sami czegoś takiego nie stosują, bo sprzedają za śmieszne pieniądze, rzędu 50€, komórki bez simlocków, ale są święcie przekonani, że ich moralną powinnością jest chronienie polskiego rynku usług telekomunikacyjnych i jeżeli u nas są simlocki, to znaczy, że Polacy powinni (w sensie moralnym) korzystać ze swojego polskiego operatora a nie z belgijskiego. Albo kupić sobie tutejszy telefon. Strasznie to rozśmieszyło Pyszczki, bo kto jak kto, ale Belgowie są ostatnimi, których Pyszczki podejrzewałyby od interes w chronieniu polskiego rynku usług telekomunikacyjnych, na którym, notabene, zdjąć simlocka można za 20 złotych.

Druga sprawa natomiast, bank, poszła Pyszczkom jak po maśle. Idzie się do banku KBC, tam się mówi po angielsku, że się chce otworzyć konto, pan z banku, taki bankier w starym stylu, który się wita podając rękę i odprowadza klientów do drzwi, kseruje dowód osbisty, pyta się czy klient jest single, czy married i czy chce, żeby jego spouse był współwłaścicielem rachunku, potem mówi, że za tydzień Pyszczki dostaną swoje visy i protony (takie elektroniczne portmonetki) i daje do podpisania umowę po angielsku. Strasznie to fajne jest. Gdyby Pyszczki były Belgami, to na pewno by w Polsce tak gładko nie otworzyły sobie konta.

Bo rzecz główna w tym, że może i w tej Belgii jest syf i smród i drogo, ale primo: facet rozwożący rogaliki lepiej mówi po angielsku, niż sam wielki anglosasofil Hołówka i secundo: Pyszczkom ani razu jeszcze się nie zdarzyło, zeby ktoś im odmówił pomocy albo nie potrafił im pomóc. Póki co więc, Leuven się Pyszczkom bardzo podoba, choć R- jest trochę zawiedziony swoim wypożyczonym na rok rowerem i boi się, jak go wyprzedzają autobusy (bo wbrew legendom, w Leuven jest bardzo mało ścieżek rowerowych i się jeździ po ulicach). J- natomiast aklimatyzuje się wcale nieźle, choć stresuje się potwornie rzekomym problemem, jaki sekretariatowi MISHu sprawiło jego nowe nazwisko. A, bo podobno sekretarka nie chce przyjąć indeksu, bo został J-Pyszczkowi wydany na nazwisko inne (choć bardzo podobne), niż ma teraz. Cóż... UW w końcu nie jest katolickim uniwersytetem, więc czegoż tu od laikow wymagać.

wtorek, września 05, 2006

O tym, jak J-Pyszczek dał ciała w całej rozciągłości i jak sobie bezczelnie redukuje dysonans

Dzisiaj będzie autoterapeutycznie -- do tego służą zresztą, w zamierzeniu, blogi. A jest, niestety, co terapiować, bo J-Pyszczek dał dziś ciała i to w całej rozciągłości.

A chodzi o to, że dzisiaj J-Pyszczek jechał sobie rano metrem i zobaczył taki bilbord na Polu Mokotowskim: ,, A Ciebie co jeszcze trzyma w Polsce?'' I J- pomyślał, że niewątpliwie trzyma go jeszcze egzamin z makroekonomii, co go musi zdać wreszcie, bo za pierwszym razem dał ciała. No więc J- pojechał na Długą, dostał do ręki kartkę z zadaniami, policzył 10 wskaźników (w sumie za 20 punktów, przy optymistycznym założeniu, że policzył je dobrze), stwierdził, że do 40-punktowego progu na 2+ nie dobrnie za żadne skarby i poszedł z honorem poprosić o wstawienie do indeksu oceny. Pani, co ten egzamin prowadziła, spojrzała na J-Pyszczka z niedowierzaniem, że w ogóle można aż tak dać ciała, ale była bardzo miła i powiedziała nawet, że jest jej przykro wstawiając tę dwóję. Wtedy J-Pyszczkowi jak ręką odjął ulżył stres (notabene związany z obawą, że nie zda makro i ta go zatrzyma w Polsce) i z honorem, radością oraz niesmakiem opuszczając aulę, począł redukować sobie dysonans poznawczy.

No bo co tu dużo mówić -- jak się drugi raz nie zdaje egzaminu, to do przyzwoitości należy taki dysonans choć przez chwilę pomieć. Ale z drugiej strony, w interesie J-Pyszczka leży przede wszystkim, żeby być zadowolonym z życia i z siebie, więc wypada też ów dysonans sobie zredukować, żeby się brońboże kiedyś wzmocniony nie odezwał z hukiem i impetem i nie sprawił, że dzieci J-pyszczka będą miały dysleksję (a w najlepszym razie zaczną dilować dragi), R-Pyszczek straci pracę, a J- się przytłamsi permanentnym poczuciem winy i dostanie bulimii.

J- rozmyślał amerykańsko-podręcznikowo: najpierw zidentyfikował źródła dysonansu (nie zdał egzaminu, a bardzo chciał go zdać), potem swoją postawę wobec owego źródła (dał ciała, a wcześniej nigdy aż tak nie dawał, więc jest zawiedziony swoim ciałem). Dalej określił negatywne skutki krótkofalowe (kasa za warunek, 0 szans na stypendium ministra, formalności administracyjne) i długofalowe (J- nigdy już nie zostanie zajebistym makroekonomistą, ani nawet mikro, będzie skazany na bycie filozofem bez bekgrandu w innej dziedzinie, wszyscy będą teraz mieli dowód na to, że J- wcale nie jest taki multi-hop-siup-do-przodu i w ogóle). Całe szczęście, na wysokości metra Politechnika, J- doszedł do punktu kulminacyjnego swojej autoterapii i postawił sobie ważkie pytanie nieznoszące milczenia, a mianowicie: i co z tego?

A już przy placu Unii Lubelskiej J- znał odpowiedź: no nic. No bo tak: po co J-Pyszczek miałby być makroekonomistą albo filozofem z bekgrandem a la KarolLew? Koniec końców, J- od pewnego czasu marzy o maszynie do szycia, żeby szyć sobie paczłorki ze szmatek z ikei, a nawet jeśli z tego by nic nie wyszło (w sensie, że z szycia paczłorków), to J- może zostać zawodowym metafizykiem i jechać na bajerze, tak jak wielki człowiek ze Szczecina, który po tym jak nie dostał się do finału olimpiady chemicznej, postanowił zacząć zawodowo ściemniać o negatywnych stanach rzeczy. Poza tym, J- może też zostać trenerem osobowości i mówić ludziom z wielkiego biznesu, jak należy redukować sobie dysonans, dążyć do celu i się nie poddawać (tak jak mówił jeszcze niedawno Kazikowi, który rzucił ćwiczenia z makro w odpowiednim momencie...;p)

W ten to sposób J- zredukował sobie dysonans, do tego uświadomiwszy sobie, że już za niespełna tydzień będzie siedział z R-Pyszczkiem w Belgii i pił piwo i jadł ser... Co znaczy też, że zostało im -- Pyszczkom -- tylko 5 dni na oddanie pracy z sieci społecznych, zlikwidowanie mieszkania, zapakowanie gratów do wysłania, zapakowanie książek do kartonów, zrobienie czaderskiej imprezy pożegnalnej w piątek, wypranie ciuchów, kupienie walizek, pozanoszenie różnych podań do różnych sekretariatów i spotkanie się z Mieszkiem. Ale za to, jak już wszystko będzie zrobione, Pyszczki będą mogły napisać swojego pierwszego posta ze starej unii.