niedziela, października 22, 2006

O białku zwierzęcym w Belgii

Dzisiaj J-Pyszczek zdał sobie sprawę, że jednej rzeczy tak naprawdę w tej Belgii mu brakuje, brakowało i brakować będzie - świni. Pyszczkom tęskno bowiem za tak zwanym prawdziwym mięsem, J-owi za schaboszczaczkiem w złocistej panierce albo sznycelkiem, takim jak robi Cioteczka Ziutka, a R-owi za ozorkami w sosie chrzanowym. Problem w tym, że Pyszczków to będzie może tutaj na świeżą, surową świnię stać, jak skończą studia i zaczną nieźle zarabiać na programowaniu w prologu. Póki co, Pyszczki muszą się zadowolić surogatami mięsa prawdziwego, czyli białkiem zwierzęcym poniżej 20 euro za kilogram (czyli tylu, ile stoi w Belgii kilo wieprza). Nie jest jednak aż tak źle, jak mogłoby się wydawać i Pyszczki mięso jedzą. Zasmakowały bowiem w koniu, krewetkach i małżach.

Koń występuje w Belgii na ogół w postaci steków, pasztetu i salami. Na ogół firmowany znamienitymi markami ,,z jedynką'' (dostępną także w Polsce) i ,,Super GB''. Smakuje jak krowa, tylko bardziej łykowato. Kosztuje najmniej pośród mięs zwierząt ssąco-chodzących - surowy 12 euro za kilo, - bo jak wiadomo, koń całe życie sam pracuje na siebie.

Drugie najtańsze białko zwierzęce to krewetki z Tajlandii w postaci świeżej (jak oni to robią?). 6 euro za kilogram, czyli w cenie polędwicy w Polsce - można wcinać tonami. Krewetki z Morza Północnego, takie większe, szaro-różowe i nigdy niemrożone, bo bliżej hodowane, kosztują niestety więcej, niż świnia. Dlatego Pyszczki robią rizotto na tajskich - jak się obficie podleje winem (3 euro za butlę), to i tak konserwantów nie czuć.

Trzecie natomiast białko najtańsze, w którym R-Pyszczek jest - z racji włoskich korzeni - zabujany na śmierć i życie to małże z Morza Północnego. Kupowane na świeżo, zalane wodą morską, kosztują od 3 do 7 euro za kilo i dlatego Pyszczki wreszcie stać. J- nie jest małżowym fanem - być może dlatego, że samice pyszczków nie gustują aż do tego stopnia w żyjątkach schowanych w muszelkach, co samce.

Dzisiaj właśnie Pyszczki przyrządziły sobie małże a la marinara, już po raz drugi w Belgii. Małże robi się tak: kupuje się je, potem się je sortuje pod zimną wodą. Algorytm sortowania jest prosty (dlatego J-Pyszczek SAM go napisał): 


kolejka zawiera wszystkie małże
while: {kolejka nie jest pusta
i są jeszcze jakieś nieposortowane małże}
do: weź pierwszego z wierzchu małża,
if: małż otwarty
then:
if: pęknięty
then: wyrzuć do śmieci
if: małż był w wodzie i jest otwarty
then: wyrzuć do śmieci.
else: wrzuć do miski z zimną wodą
i sprawdź, czy się zamknie.
else: wrzuć małża do naczynia N.
usuń małże w śmieciach i małże w N z kolejki;
dodaj małże w misce z zimną wodą na koniec kolejki.
if: wszystkie małże na durszlaku
then: przystąp do przyrządzania
else: kupiłeś zbyt tanie małże
i wszystkie są do luftu.

Sortowanie małży jest zajęciem typowo samczym (tak samo zresztą jak łowienie ślimaków i dzielenie tuszy). Przyrządzaniem natomiast mogą się już zająć dziewczynki. Trzeba bowiem podrobić czosnek i pietruszkę (w Belgii sprzedają już podrobioną - jest tańsza, niż w pęczku, zapewne dlatego, że do podrobionej można dorzucić trawę, algi i nieskonsumowaną paszę dla królików i nikt się nie pokuma). Czosnek plus pietruszkę trza podsmażyć na łyżce oliwy w dużym garnku o grubym dnie. Potem trzeba dolać białego, suchego wina - tak ze 200 mililitrów na dwa kilo małży powinno starczyć. Kiedy wino zagotuje się, należy dorzucić doń małże z durszlaka. Powinno się teraz garnek przykryć i na bardzo wysokim ogniu/prądzie gotować, potrząsając garnkiem co +-120 sekund, przez około osiem minut. I gotowe. Można wpieprzać, prosto z garnca, maczając w sosie winnym kawałki chleba (tak jak robił Jezus).

I UWAGA: małż, który nie otworzył się, mimo poddania termicznej obróbce, był najpewniej już wcześniej martwy, w związku z czem ma status padliny. Padliny ludzie nie jedzą, ergo małża zamkniętego się wyrzuca. Powinno wyjść coś takiego:

czwartek, października 19, 2006

The Arnolfini Couple w warunkach belgijskich

Dzisiaj jest krótko i obrazkowo, bo zadanie domowe trzeba zrobić.
W każdym razie: Pyszczki zrobiły dziś wreszcie pranie. Nauczone doświadczeniami, dla uatrakcyjnienia czynności, zabrały ze sobą aparat.

Wyszła im arcyartystyczna wariacja na Jana van Eycka - koniec końców, są Pyszczki we Flamandii.

piątek, października 13, 2006

O młodym R-Pyszczku i jego izmorfizmach

Ostatnimi czasy w życiu Pyszczków pojawiła się nowa postać -- Dominik. Uwaga, nie jest to podejrzewany przez niektórych o istnienie tak zwany Trzeci Pyszczek!

Dominik jest autorem bloga na łordpressie (który to łordpress obsysa). Ale co najważniejsze, Dominik jest autorem bloga, który byłby blogiem R-Pyszczka, gdyby R-Pyszczek był o pięć lat młodszy.

J-Pyszczek może tak twierdzić, ponieważ zna R-Pyszczka od dość długiego czasu już -- od III klasy liceum mianowicie. Pyszczki, które wtedy nie były jeszcze Pyszczkami, chodziły wówczas razem na kółko filozoficzne do Kossa i startowały razem w filozoficznej olimpiadzie, dokłądnie rzecz biorąc, w XIV i w XV edycji. Już wtedy, rzecz jasna, starały się Pyszczki przejść samych siebie, w związku z czym strasznie się nakręcały i rywalizowały, co i tak, koniec końców, wyszło im na dobre i po równo, bo raz wyżej w rankingu olimpiady był J-, a raz - R-Pyszczek.

J-Pyszczek mieszkał wtedy 300 kilometrów od tak zwanego gniazda i był bardzo hop-siup do przodu: popularny, niegrzeczny, dobrze się uczący -- J- był wtedy uosobieniem wszystkich cnót licealistki. Do dziś zresztą krążą o J- w internacie gdyńskiego liceum nieprzyzwoite legendy nieztejziemi.

R- natomiast chodził wówczas w spodniach ogrodniczkach i długim płaszczu z lumpa. Nie lubiły go dziewczyny z klasy, bo był za mało humanistyczny (R- chodził do humana), a dzieci z mat-fizu mało się z nim integrowały, bo R- przecież do matfizu nie chodził. Dlatego R- interesował się wtedy lispem i hodował afro na dredy, żeby pójść na studia i zrobić dobre wrażenie.

J-Pyszczek śmie twierdzić, że Dominik jest R-Pyszczka izomorfizmem (choć zdjęcia nie widział:)). Mając nadzieję, że nie urazi ani Dominika, ani - co więcej - R-Pyszczka, J- pozwoli sobie niżej na kilka krótkich uwag, żeby było jasne, o co z tym izomorfizmem chodzi:

1) Weźmy krótkie przedstawienie Dominika. Dominika zainteresowania: filozofia ze wskazaniem na paradygmat analityczny, proza iberoamerykańska, linux na pokładzie i czytuje dla zdrowia psychicznego Derridy teksty o Heideggerze! Proszę Państwa, R-Pyszczek, jak był mały nosił w kieszeni takie małe książeczki Borgesa, spalił linuksem heaven (taki komputer legendarny) i starał się czytać Deleuze'a!

2) Weźmy post Jest logicznie. Dominik walczy o zajęcia z logiki w szkole. Proszę Pańswta, R-Pyszczek, 5 lat temu, o tej samej porze, walczy o niepozbawianie jego klasy zajęć z matematyki!

3) Weźmy post o odkryciach. Dominik odkrywa LaTeXa; R-Pyszczek, pięć lat temu, o tej samej porze, dźgnięty dziwnym jesiennym zawiewem, również LaTeXa sobie instaluje, po czym zaczyna przynosić na filozoficzne kółko do Kossa charakterystyczne LaTeXowe notatki z jebutnie szerokim marginesem. Dominik odkrywa Rasiową; R-Pyszczek, pięć lat temu (no dobra, może cztery), kupuje na rozprzedaży biblioteki szkoły sportowej Rasiową za złoty pięćdziesiąt. Dominik podnieca się Andrzejem Mostowskim; R-Pyszczek, no nie pięć lat temu, trochę później, wpada w zachwyt nad Marcinem Mostowskim. Cóż, każdy musi mieć swojego Mostowskiego...

Czekać tylko, aż Dominik zacznie programować w lispie (bo że pójdzie na filozofię UW to już ponoć przesądzone), pójdzie na logikę II i na seminarium do Mostowskiego. Potem pozna ludzi związanych z Marcinem (w sumie już jakby trochę, przez internet, poznał) i wkręci się do biznesu.

A J-Pyszczek pozwoli sobie tylko nadmienić, że jest posiadaczem siostry w wieku Dominika, która wybiera się, wedle najnowszych koncecji, na UW, ale na filologię klasyczną.

Znając życie -- i tak wszyscy na MISHu skończycie.

wtorek, października 10, 2006

O tym, że J-Pyszczek też ma kompleksy i że warto zgrywać mumlę

J-Pyszczek posiada, mimo wysokorozwiniętej umiejętności redukowania sobie kognitywnego dysonansu, również pewne bardzo wielkie kompleksy. Jeden z nich, największy, odezwał się dziś właśnie. A chodzi mianowicie o kompleks bycia niebardziejniż R-Pyszczek. Kompleks ów ma wiele składowych, ale największy udział procentowy ma w nim fakt, że R- pod pewnymi względami lepiej sobie radzi niż J-. Na przykład, że R- potrafi coś, czego J- nie.

R-Pyszczek mianowicie potrafi robić jedną ważną rzecz: potrafi programować. Może i nawet nie jest jakimś wyfajczonym w kosmos hakerem, ale wszakże umie pisać aplikacje z serii ,,bardzo mały programik dla małego pyszczka'', będące na ogół rezultatem skucząco-mędzących próśb J-a w rodzaju: ,,Pyszczku, a zautomatyzowałbyś mi naukę słówek węgierskich na dyktando???''. R-Pyszczek napisał już program do niemieckiego (dzięki któremu J- zaliczył ostatnie w życiu kolokwium z niemca na pięć), program do węgierskiego (dzięki któremu J- zaliczył kilka tuzinów kartkówek ze słówek na trzy), program do wyszukiwania filozofów oraz do tworzenia pajekowych partycji (dzięki którym J- przeprowadził strasznie odkrywcze badania cytowań w Filozofii Nauki). Co więcej, R-Pyszczek, mimo że nie jest wcale strasznie wypasionym fachowym programistą, potrafi doskonale się lansować w tej materii, wymieniając z różnymi losowo napotkanymi ludźmi z Campusu Arenberg uwagi na temat pajtona, si-hasza, si-plasplasa i dżawy, opiewając jak zwykle nieograniczone możliwości lispa. W związku z czym, na Campusie Arenberg R-Pyszczek wiedzie teraz programistyczny prym pośród wszystkich studiujących sztuczną inteligencję europejskich gików i chińskich szpiegów (którzy nie przechodzą, notabene, testu Turinga).

Tymczasem J-Pyszczek postanowił nauczyć się prologa (tu mówią: proloha). J- chodzi pilnie na zajęcia i rozwiązuje po kolei zadanka: pisze programiki, które sprawdzają, czy zadany numerek jest parzysty, ile ma nieparzystych cyferek i ile cyferek się w nim powtarza. Są to, bez dwóch zdań, bardzo małe programiki dla bardzo małego pyszczka, sprawiające jednak J-Pyszczkowi bardzo dużo radości, jak działają, i bardzo dużo smutku, jak się sprzeniewierzają.

Obok prologa, J-Pyszczek uczy się też fundamentali sztucznej inteligencji, czyli o algorytmach różnych, co przeszukują drzewa. Są takie, jak się dowiedział J-, które przeszukują najpierw głęboko i takie, które najpierw szeroko i takie, które raz tak-raz tak i każdy z nich ma swoją złożoność czasową i pamięciową i w ogóle. I J-Pyszczek, pogodzony ze smutną prawdą, że jest pod względem programowania niebardziejniż R-Pyszczek chodzi sobie do belgijskiej szkółki i się uczy.

Ale dzisiaj w R-Pyszczku odezwały się instynkta, o których w pewnych kręgach mówi się, że noszą znamiona labenzowego pierdolca dydaktycznego. R- zaczął bowiem J-Pyszczka pouczać: zanotuj sobie to, zanotuj sobie tamto, bo zapomnisz, a teraz napisz mi szybciutko silnię, rach ciach, nie potrafisz? to rach ciach, szybciutko w pseudokodzie, no, ja ci nie powiem jak to się robi, ty musisz dojść do tego sama, a jak nie potrafisz to się więcej poucz; w ogóle to poucz się troche proceduralnie programować, bo ty musisz rozumieć pewne rzeczy, a nie, że tylko trochę rozumiesz rekurencję na przykład.

,,Rekursję ładniej brzmi'' -- pomyślał J-Pyszczek, jednocześnie zgadzając się w duchu z R-Pyszczkiem, bo ma wszakże chłop rację, ale i tak dalej zgrywając cielę nie z tej ziemi. J- zauważył bowiem, że kilka dziewczyn, które też chodzą na Master of AI, w szczególności dwie Chinki i jedna Muzułmanka zgrywają straszne cielęta i że to się facetom podoba (Pyszczki oszalały na przykład na punkcie Tongtong, która jest trochę biała i dlatego jako jedyna test Turinga przechodzi). Dlatego J- też udaje mumlę trochę, bo wtedy R- ma poczucie (J- woli przynajmniej tak myśleć) że musi się J-Pyszczkiem opiekować.

piątek, października 06, 2006

O tym, co właściwie Pyszczki robią w tej Belgii i o leuveńskiej dydaktyce

Dzisiaj minęły dwa tygodnie, jak Pyszczki chodzą w Leuven na zajęcia i prawie 4 tygodnie, jak Pyszczki już w tej Belgii siedzą. Wniosek z tego taki, że czas na jakieś małe podsumowanie i, siłą rzeczy, posta o większej, niż zazwyczaj, nośności informacyjnej, celem, na pzykład, zachęcenia do wyjazdu przyszłych erasmusów (dajmy na to: Kazików). Tym bardziej, że pewnie wielu krewnych i znajomych Pyszczków zadaje sobie pytanie: co też te głupie Pyszczki w tej całej Belgii robią, skoro wciąż narzekają na tutejszą filozofią?

J- czuje się zobowiązany wyprzedzić ewentualne spekulacje -- począwszy od ,,pewnie Pyszczki poszły do roboty i siedzą w jakimś fakbarze na zmywaku'', przez ,,Pyszczki nie chodzą wcale na żadne zajęcia, tylko marnują kasę, którą dostają od wszystkich, tylko nie od Wielkiego Człowieka ze Szczecina, który swoją kasę przeznacza na wychowanie swojego nowego dziecka, które nie jest wcale dzieckiem MamyJ-Pyszczka, co więcej nie jest nawet dzieckiem Wielkiego Człowieka'' (tak... skomplikowane -- J-, w obliczu coraz częstszych plotek na temat Wielkiego Człowieka, jeszcze niebawem napisze więcej szczegółów na ten temat), skończywszy na ,,Pyszczki wcale nie są w Leuven, tylko se pojechały na wakacje i ściemniają, że się uczą, a tak naprawdę to tylko piszą posty na grono.''

Otóż nie zachodzi żadne z powyższych. Pyszczki chodzą sobie na bardzo ciekawe zajęcia w ramach bardzo fajnego programu (chociaż Kazik twierdzi, że możliwe, że ściemnianego) Master of AI. Tam mają Pyszczki 4 przedmioty: Fundamentals of AI, Cognitive Science, Linguistic Theories and AI oraz Programinng Languages and Programming Methodologies, czyli kurs prologa (czytaj: proloha). W Hoger Institut vor Wijsbegerte, czyli w IFie, mają Pyszczki jedno seminarium u Jaapa, o Davidsonie i Quinie, a w Institut vor Levende Taalen chodzą na aż 5 godzin tygodniowo tutejszego barbarzyńskiego języka (będą se mogły wpisać niderlandzki w cefałce do makkinzeja).

Niby dużo czasu już minęło od przyjazdu i Pyszczki są zaaklimatyzowane, ale wciąż jednak pewne sprawy je zaskakują, i to do tego stopnia, że Pyszczki nie mogą się nadziwić, by nie wyjść z siebie. W kontekście zajęć i studiowania, Pyszczki nie mogą się nadziwić spotykanej tu rozmaitości metod dydaktycznych i form oceniania, zwłaszcza, gdy zestawi się je w kontraście z tak zwanymi realiami polskiej uczelni (czytaj: MISH UW i IF UW).

Najbardziej zadziwiającą metodą dydaktyczną jest cuś, co zwie się Guided Independent Learning -- GIL w skrócie. Pyszczkom zaaplikowano to na zajęciach z proloha, które i tak zresztą pochłaniają jakieś 4 pełne godziny tygodniowo. Uczenie GILem polega w założeniu na tym, że to nie ticzer uczy, tylko studenci uczą się, a ticzer tylko naprowadza. Idealne wyjście dla tych, którym średnio chce się przychodzić do szkoły -- zarówno postronie ticzera, jak i studentów. Co więcej, w Leuven GIL jest bardzo nowatorską metodą nauczania (u nas wpadli na to, by nie przychodzić na zajęcia już dawno, dawno temu), bo i tak najpowszechniejsza jest metoda scholastyczna: podręcznik, wykład, zadania. A GIL polega na tym, że się po prostu uczy w domu, ticzera pyta się o zagwozdki mejlem, a do szkoły się przychodzi raz na egzamin.

Inną ciekawostką metodyczną jest ewaluacja na kursie z Cognitive Science -- punkty otrzymuje się za egzamin, esej oraz -- uwaga: publikowanie postów na forum dyskusyjnym zajęć. Za każdy jeden komentarz można dostać 1 punkt a za każde zainicjowanie dyskusji 2 punkty. Zaliczenie przedmiotu -- od 20 punktów.

Wartym skopiowania stylem nauczania jest za to coś, co Pyszczkom zapodano na Linguistic Theories -- kurs bardzo intensywny. Pyszczki mają zajęcia 3 razy w tygodniu po 120 minut, przez pięć tygodni. Do tego dostają zadania domowe i nie ma bata, żeby ich nie zrobić, bo w przeciwnym razie ma się w styczniu closed-book exam. Co więcej, Frank van Eynde urządza jeszcze dodatkowe nieformalne spotkanie w każdy piątek od 21oo w Stuku -- if you want to have a drink or something.

Również filozofowie leuveńscy wypracowali swoje specyficzne metody nauczania filozofii -- choć w zasadzie nie odbiegają one znacząco od naszych swojskich metod z KP3. Jest bowiem czytelnia, w której leżą odpowiednie teczki do skserowania, są nudne wykłady, ale -- uwaga: nie ma ćwiczeń. Filozofia leuveńska bazuje bowiem na metodzie wykładowej. Element egoztyczny tkwi natomiast w tym, co jest przedmiotem wykładu. Otóż w większości przedmiotem wykładu jest skrypt. Skrypt jest to zbindowana kserówka kilkudziesięciu--kilkuset stron zapisanych po części słowami wykładowcy, po części tekstami omwaianymi przez wykładowcę (np. wywiad z Heideggerem z jakiejś gazetki). Skrypt kosztuje między 15 a 20 erło i można go gdzieś kupić, ale wykładowcy nie wiedzą gdzie, więc trzeba pójść do tutejszej PaniMarii, bo ona wie, w której w tym roku księgarni handlują filozoficznymi skryptami. Skrypt trzeba mieć, bo w trakcie wykładów czasami mają zdarzać się dyskusje i wtedy trzeba szybko wyjąć skrypt, przeczytać zadane kilka stron i dyskutować. Na filozofii równieć respektuje się GILa -- w obliczu możliwości przeczytania wykładu w skrypcie, niektóre zajęcia mają odbywać się raz na dwa-trzy tygodnie (na przykład seminarium z odpadów Jaapa).

W zestawieniu z realiami KP3 i NŚ69 Leuven jakoś trasznie nie wybiega dydaktycznie przed szereg (zwłaszcza gdy chodzi o HIW -- na korzyść naszego IFu). Ale pod jednym względem tutejsi są nieporównanie lepsi -- pod względem opanowania sztuki pisania mejli. W Leuven mejl jest najszybszą forma komunikacji między studentem a ticzerem. Office hours ticzerowie pełnią zresztą pod internetem i większe jest prawdopodobieństwo sukcesu komuniakcyjnego online niż na żywo (magia słowa pisanego w obliczu bariery językowej). Nie dziwota, że rezygnuje się tu z tradycyjnych zajęć na rzecz GILa przez sieć.

Na KP3 i NŚ69 sztuka użytkowania internetu pozostaje za to wciąż poza zasięgiem władz poznawczych większości pracowników, począwszy od kierowniczek sekretariatów (czas oczekiwania na odpowiedź elektroniczną: minimum 6 dni, maximum wciąż J-Pyszczkowi nie znane), na koordynatorach erasmusa skończywszy (R- czeka na odpowiedź ponad 2 tygodnie z ponagleniami).

czwartek, października 05, 2006

O imperatywie technologicznym, Jaapie i filozofii utylizacji śmieci

W poniedziałek Pyszczki po raz pierwszy wybrały się na seminarium do tutejszego filozofa analitycznego. Rzecz niebagatelna, bo w Leuven jest tylko dwóch analitycznych filozofów, toteż przyjemność oglądania i słuchania jednego przez dobre dwie godziny jest atrakcją porównywalną do karmienia sarny w Łazienkach (która jest tylko jedna, ale za to częściej niż tutejsi filozofowie analityczni wychodzi z kryjówki).

Seminarium nazywa się ,,Language, truth & meaning'' -- tak przynajmniej stało na internecie leuveńskim. Prowadzi je Jaap Van Brakel -- czołowy leuveński analityk (ale zdaje się, że cuś farbowany, bo prowadzi też seminarium z Heideggera i dialogu między wschodem a zachodem). W każdym razie to seminarium, na które poszły w poniedziałek Pyszczki, ma być poświęcone Davidsonowi i Quine'owi i jako takie, zapowiadało się strasznie analitycznie. Toteż nic dziwnego, że było na nim aż pięć osób: dwa Pyszczki z Polski, jeden kumpel J-Pyszczka z Artes Liberales z Poznania (człowiek, pardon, pyszczek, jedzie na emigrację i spotyka znajomych!), jeden Hindus i jedna Belżka, która dużo notowała, ale chyba już więcej do Jaapa nie przyjdzie.

Za to dzisiaj rano, Pyszczki zorientowały się, że im brakuje eceteesów, w sensie takich punktów, których muszą 30 zrobić w ciągu semestru, i że muszą se znaleźć jeszcze jedne zajęcia, żeby wyrobić tę trzydziechę. Otworzyły więc Pyszczki interenet tutejszy i sprawdziły se, że również we środy Jaap ma seminarium, warte 4 punkty, więc czemu by nie pójść, skoro Jaap to jednak Jaap. Toteż Pyszczki poszły, z nadzieją, jak zazwyczaj -- płonną, że się nie zawiodą.

Pointa jest oczywiście taka, że Jaap przeszedł najśmielsze oczekiwania, dając wykład na temat filozofii technologii. Pierwszoplanową zagwozdką dzisiejszego posiedzenia był tzw. imperatyw technologiczny (w stu procentach taki sam, jak kantowski imperatyw praktyczny, ale mniejsza z tym) i spektrum zastosowań tegoż w rozstrzyganiu problemów związanych z utylizacją odpadów radioaktywnych. Traf w samo sedno pyszczkowych pasji intelektualnych. Najprzerażającsze jednak było to, że na seminarium z utylizacji odpadów przyszło ze trzydzieści chłopa różnej maści, czyli aż sześć razy więcej, niż na Jaapa gadającego o Davidsonie.

R-Pyszczek mówi, że to świadczy tylko i wyłącznie o tym, że jednak Belgowie mają pierdolnika na punkcie śmieci.

niedziela, października 01, 2006

O trzecim rowerowym spacerze, czyli że blog staje się monotematyczny

J-Pyszczkowi spadła ostatnio oglądalność bloga - z siedemdziesięciu paru wizyt dziennie w sierpniu do dwudziestuparu (średnio) pod koniec września. Ładna ilustracja zjawiska wypadania z obiegu towarzyskiego, zwłaszcza, że R-Pyszczkowi też spadły ostatnio statystyki maszoperii. Pyszczki wolą myśleć, że spada im z powodu Warsztatów Logicznych, ale niewykluczone, że spada im raczej z powodu zmonotematycznienia wpisów -- ciągle tylko Leuven i Leuven, a nie ma nic o fascynującej wszystkich postaci OjcaDyrektora (który przygotowuje się obecnie do roli teścia).

Takie są niestety uroki przebywania w Świecie -- pisać można tylko o przejażdżkach rowerowych, zadziwiających faktach z życia leuveńczyków i tym, jaka to ściemniana jest tutejsza kontynentalna filozofia. Dzisiaj, żeby zadość uczynić tendencjom monotematyzującym, będzie dokumentacja fotograficzna trzeciego spaceru rowerowego Pyszczków.

Tym razem trasa prowadziła wzdłuż kanału Leuven-Dijle, łączącego Leuven z Antwerpią. Wzdłuż kanału biegnie ścieżka rowerowa, wyasfaltowana jak panbógprzykazał, po której śmigają tabunami weekendowi belgijscy cykliści. Dominuje płeć męska, przyodziana w stylonowo-lajkrowe gatki z irchą w kroczu (żeby było miękko), w kaskach na głowach i oczywiście, na strasznie wypasionych rowerach ze strasznie cienkimi kółkami i straszną ilością cyk-cyk-cykających przerzutek. Pyszczki napotkały pierwszy raz takich na swoim ostatnim spacerze rowerowym do opactwa Vlierbeek, jak pili dużo dużo piwa strudzeni mozołem weekendowego rowerowania. Ale dopiero wczoraj Pyszczki przekonały się, że rowerowanie jest aż tak w Brabancji popularne -- i to popularniejsze od śmigania na barkach po tutejszych kanałach. Pyszczki trafiły nawet do przystani jachtowej na kanale Leuven-Dijle, w której stały same lukśne łódki obklejone napisami ,,te koop''= po naszemu ,,for sale''. Aż się J-owi zamarzyło, żeby sobie taką łódkę sprawić (zamiast domu z ogródkiem) i śmigać po rzekach (zamiast pielić ogródek).

Leuven-Dijle Kanaal


Lukśne łódki ,,te koop''



więcej zdjęć >>