niedziela, sierpnia 27, 2006

O tym, jak moja żona została gikiem - post gościnny


To piszę ja, Szopa (wedle terminologii pyszczkowej -- R-Pyszczek). W swoim ostatnim poście moja Żona opisuje perypetie pyszczków zwiążane z posiadaniem laptopów. Post jest, jak zwykle, bardzo zabawny, jest jednak świadectwem pewnego strasznego zjawiska, jakiego jestem od jakiegoś czasu świadkiem.

Zacznijmy jednak od historyczno-socjologicznej retardacji. W hameryckich szkołach istnieje dość mocny podział na kasty. Z jednej strony są mali królowie i królowe życia -- gracze w futbol i czirliderki, piękni i bogaci -- popular kids, z drugiej -- gikowie, czyli dzieciaki zakompleksione, pryszczate, w okularach, często lepiej komunikujące się z komputerem niż z rówieśnikami... Nierzadko uzdolnione w takich nudnych dziedzinach jak chemia, fizyka lub informatyka. Generalnie, dzieci nienależące do żadnej z tych dwóch kast aspirują do grupy pierwszej i gardzą grupą drugą.

Rzecz jasna, gdy gikowie dorastają, zostają znanymi programistami, linuksiarzami, naukowcami, piszą Linuksa, zakładają Gógla i po pewnym czasie zarabiają więcej niż niegdyś popularni rówieśnicy. To daje im dużą siłę i pozwala na prowadzenie malutkiej wojny propagandowej, mającej na celu zmianę wizerunku gikowatości. W słownikach, komiksach i bug-wie-czym-jeszcze przekonują, że jednak bycie gikiem jest bardzo fajne, a kultura hakerska jest najlepsza na świecie. I robią to bardzo skutecznie, ponieważ (nie kryjmy tego) Internet został stworzony przez gików dla gików (pod przykrywką, że to niby dla wojska) -- w Necie gikowie mają zasadniczą przewagę.

Jot-Pyszczek nigdy nie wydawał się do końca świadom toczącej się tak nieopodal (bo pyszczki mieszkają bardzo blisko Internetu) wojny ideologicznej. Co prawda w momencie, gdy zaczęliśmy się intensywniej zadawać, zdawał się być bardzo popularny i przejawiał stosunek zasadniczo wrogi wobec tego, co kojarzymy z gikowatością. A J-Pyszckzowi kojarzyła się przede wszystkim z grubymi facetami z przetłuszczonymi włosami w okularach, dwuznaczność celowa... Nawet r-pyszczkowy Linux był mocno podjerzany, jednak (na całe szczęście) R-Pyszczek miał inne zalety, nie miał też przetłuszczonych włosów... Ale wszystko to działo się przy praktycznie zerowej świadomości ideologicznej.

Spójrzmy jednak na J-Pyszczka po dwóch latach. Cóż się dzieje teraz? Moja żona rano wstaje, robi kawę, zapala szluga, włącza swojego laptopa (niestety, z windą, bo żona jest uzależniona od GTalka w jego aspekcie dźwiękowym). Przez cały dom biegną cholerne kable, od sieci, od prądu, od głośników (na zdjęciu). Kiedy żona pracuje, LaTeX-uje, kiedy nie pracuje, robi skórki do bloga, myśli nad CSS-em, jak działa Wi-Fi, hateemeluje, wciela się w rolę ewangleistki Opery... A kiedy ja chcę zaimponować J-Pyszczkowi, opowiadam o programowaniu obiektowym, Uniksie albo AJAX-ie. A J-Pyszczek patrzy na mnie zasłuchany, lekko przekrzywiając główkę. Co gorsza, J-Pyszczek zna się już chyba lepiej na komputerach niż wielu moich kolegów (Panowie! Co za wstyd!)... Jeszcze kurtuazyjnie narzeka, jak rozmowa z np. Kazikiem schodzi na Linuksa, ale zauważyłem, że tak naprawdę nadstawia uszu...

Aż się boję, co się stanie, jak Gógiel wypuści linuksową wersje GTalka i J-Pyszczek przerzuci się na Ubuntu... Nie daj boże jeszcze zacznie korzystać z konsoli... Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nie zrobią się od tej całej gikowatości na ślicznej pyszczkowej mordce pryszcze.

Tym akcentem kończę swego gościnnego posta. Bo J-Pyszczek wysyła mi właśnie wiadomość dżabberową, że jest głodna. Z kuchni.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Coś w tym jest. J-Pyszczek zawsze był popularny (tylko że w szkołach jego brakowało klubów czirliderek).